poniedziałek, 19 listopada 2012

Góry Rondane - w poszukiwaniu piżmowoła (Norwegia 2012, część V)


Dziewięć dni spędzonych w Ziemi Olbrzymów minęło błyskawicznie. Ze względu na świetną pogodę jaką tam zastaliśmy, plan, który nakreśliliśmy jeszcze w Polsce, udało się zrealizować w 100%. Dzięki przychylności natury mieliśmy jeszcze kilka dni w zanadrzu, które miały być tymi "awaryjnymi" w razie mało sprzyjającej do wędrówek pogody. Dla urozmaicenia pobytu w Norwegii, postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno pasmo, kompletnie różniące się od Jotunheimen. Góry Rondane przyciągają turystów swoją niezwykłą budową geologiczną, surowym krajobrazem oraz najstarszym parkiem narodowym w Norwegii, utworzonym w 1962 r. Są również miejscem egzystencji tajemniczego zwierzęcia i właśnie możliwość jego ujrzenia była jednym z powodów naszej obecności w Rondane.




Jedziemy w Rondane!

15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej pozwoliliśmy sobie na chwilę rozpusty. Budziki dzwonią o 7.30 czyli całą godzinę później niż normalnie, a wszystko to ze względu na „przerzutowy” charakter dnia. To właśnie dziś, z żalem będziemy żegnać Ziemię Olbrzymów, a z nadzieją wypatrywać nowych przygód w paśmie Rondane.
Autobus odjeżdża spod schroniska o 10.30, więc standardowe poranne czynności wykonujemy bez pośpiechu. Nocne opady i poranna wilgoć sprawiły, że namioty składamy mokre (co nie jest wskazane), a schowane jeszcze za wzgórzami Słońce nie zdążyło ich osuszyć. Ruszamy w stronę schroniska. Jeszcze co chwilę spoglądamy za siebie, ostatni rzut oka na niesamowity Jotunheimen, w którym tak dużo zobaczyliśmy, w którym tak wiele ciekawych przeżyliśmy chwil, który pozostanie na zawsze w naszych pamięciach…Do zobaczenia Olbrzymy!

Naszą podróż w Rondane musieliśmy podzielić na 3 etapy: Spiterstulen-Lom, Lom-Otta, Otta-Spranget. Pierwszy odcinek trasy to popis kierowcy autokaru, który z niezwykłą precyzją pokonywał wąskie zakręty i mosty. W Lom zaopatrzyliśmy się w puszki tuńczyka, których cena była niższa niż w Polsce. Podróż z Lom do Otty jest niezwykła, 40 z 60 km trasy poprowadzone jest wzdłuż turkusowego jeziora Vagavatnet, najdłuższego jeziora jakie kiedykolwiek widziałem.
Otta przywitała nas słoneczną pogodą, było bardzo ciepło. To trzytysięczne miasteczko, ze względu na swoje położenie pomiędzy Jotunheimen a Rondane jest świetnym miejscem dla turystyki górskiej, a dodatkowym atutem przemawiającym na jego korzyść jest dogodne skomunikowanie (linia kolejowa Oslo-Trondheim) z resztą kraju. Nasza druga wizyta w tym miasteczku trwała 2,5 h. Czas ten, w oczekiwaniu na następne połączenie, przeznaczyliśmy na zakupy. Nie szczędziliśmy pieniędzy, a później zorganizowaliśmy małą wyżerkę przed dworcem. Była fasolka ze świeżym chlebem, różnego rodzaju ryby, czy też sałatka ziemniaczana - same rarytasy. Nasze skurczone żołądki musiały się nieźle napracować. Warto również wspomnieć, że w budynku dworca funkcjonuje świetnie wyposażony punkt informacji turystycznej, darmowych map i przewodników jest tam bez liku, można wysłać pocztówkę, a w razie wątpliwości z pomocą śpieszyły miłe panie obsługujące punkt. Pełen profesjonalizm.
Nadszedł czas na ostatni odcinek do Spranget. Kierowca wyciskał maxa z nowoczesnego Volvo na stromych podjazdach, szybko znaleźliśmy się 600 m ponad Ottą.

Słów kilka o "rodzimej bestii"

Góry Rondane są jednym z najsuchszych regionów górskich w Norwegii. Mała ilość opadów odzwierciedla się w roślinności, w skład której wchodzą głównie zbiorowiska trawiaste i krzewinkowe. Powyżej granicy 900-1000 m n.p.m. lasów, a co więcej pojedynczych drzew, po prostu nie ma. Takie warunki środowiska okazały się być dogodnym miejscem dla reintrodukcji woła piżmowego (Ovibos moschatus), zasiedlającego te tereny przed ostatnim zlodowaceniem. Co prawda właściwa reintrodukcja miała miejsce w 1932 r. na obszarze współczesnego Parku Narodowego Dovrefjell, graniczącego od południa z Rondane, jednak piżmowoły szybko się rozprzestrzeniły po znacznym terytorium i często można je spotkać również w Rondane. Ten przedstawiciel parzystokopytnych, na jednej ze stron internetowych promujących Rondane, określany jest mianem "rodzimej bestii" ze względu na swoje agresywne usposobienie, a bliskie spotkanie z nim jest "mieszanką podniecenia i przerażenia". W podobnym tonie piżmowoły opisują norweskie przewodniki, w których można wyczytać, że mają one bardzo charakterystyczny sposób obrony - atakują. W przewodnikach dołączono również ABC postępowania na wypadek spotkania oko w oko z tym zwierzem. Ową mieszankę podniecenia i przerażenia (może tego ostatniego mniej) chcieliśmy doświadczyć, oczywiście z daleka.

Wół piżmowy (Ovibos moschatus), źródło: wikipedia


Gdy dojeżdżamy do Spranget, wszyscy są wstrząśnięci widokami wokół. Padają porównania z amerykańską prerią i dzikim zachodem, daleką i surową Syberią czy też kazachskim stepem. Istne pustkowie, płaskie, z kamienistymi wzgórzami na końcu widnokręgu. Krajobraz robi wrażenie! Mijamy indiańskie tipi, samoobsługową wypożyczalnię rowerów i szybkim krokiem po utwardzonej drodze podążamy w stronę gór. Długi marsz i monotonny krajobraz zaczynają trochę nudzić. Gdy w oddali zauważamy budynki schroniska Rondavssbu, odbijamy z utwardzonej drogi w prawo, na ścieżkę prowadzącą do jeziora, o łatwej do zapamiętania nazwie Fremre Illmanntjonne. Po ok. 6 km od parkingu, w pobliżu potoku Skridubekken na wys. 1220 m n.p.m. rozbijamy nasz pierwszy obóz w Rondane. Lepszego chyba nie sposób znaleźć! Norweskie piwo Przemka i tuńczyk z makaronem w sosie pomidorowym smakują wyśmienicie...


Czy to preria, a może tundra?

Dziwne kształty masywów

W dole rzeka Store Ula, wypływająca z Jeziora Rondvatnet (w głębi)


Na dachu Rondane

Góry Rondane są tworem bardzo starym, zbudowanym ze skał metamorficznych - głównie gnejsów i łupków krystalicznych. Mocno zerodowane przez procesy niszczące, kształtem przypominają obłe pagóry, jednak szybko przekonaliśmy się, że zdobycie najwyższego szczytu nie będzie łatwym zadaniem. Rondslottet (2178 m n.p.m.), nazywany "zamkiem Rondane", to najwyższy z 10-ciu mierzących ponad 2000 m n.p.m. szczytów, z naszego biwaku był niewidoczny, zasłonięty przez drugi co do wysokości masyw Storronden (2138 m n.p.m.). Początkowo ścieżka pięła się łagodnie do góry, by następnie skręcić w lewo do Doliny Rondholet, kształtem przypominającą głęboką wannę. Jej "brzegi" stanowiły trzy masywy: Svartnuten (1840 m n.p.m.), Vinjeronden (2045 m n.p.m.) i Storronden. Trasa prowadzi nas dnem doliny do przełęczy pomiędzy dwoma ostatnimi szczytami. Jest dość stromo, a z każdym krokiem coraz bardziej daje się we znaki zimny, silnie wiejący wiatr, który ogrom swoich możliwości pokazał na przełęczy na wys. 1750 m n.p.m. Momentami trudno utrzymać równowagę. Szybko wciągnęliśmy batona i ruszyliśmy w drogę na Vinjeronden. Wędrówka na szczyt to walka z wiatrem i chłodem, ale też z olbrzymimi płytami skalnym, z których to zbudowane są te góry. Poukładane jedna na drugą, czasami przewalone lub połamane płyty to geologiczna atrakcja, która na mnie zrobiła spore wrażenie. Jakby jakieś wielkie siły postanowiły się zabawić i zbudować z płytowych "klocków" góry, rzucając je z wysokości, największe u podstawy, a im bliżej szczytu tym mniejsze. Nieprawdopodobne!

"Nos" prawdopodobnie masywu Svartnuten widziany z namiotu

Wchodzimy do doliny Rondholet

Jezioro Szczur widziane z przełęczy...

...na której mocno wiało

Wszędzie płyty


Na wierzchołku nie spędzamy zbyt dużo czasu, gdyż od północy da się usłyszeć nawoływanie "chodźcie, zapraszam" tego najwyższego - Rondslottet. Nie marnując takiej okazji, schodzimy ok. 80 m w dół, by później znów piąć się w górę, cały czas pomiędzy płytowymi "klockami". Dość szybko melduję się na dachu Rondane. W pośpiechu robię serię "strzałów" z aparatu, silny wiatr znów daje się we znaki. Musi być on stałym elementem tego miejsca, gdyż na szczycie ustawionych jest kilka murków kamiennych w celu ochrony przed silnymi jego podmuchami. Na skalnej ławeczce w środku jednego z murów siedziały dwie Norweżki, w sile wieku. Paliły papierosy i raczyły się tajemniczym trunkiem z piersiówki. Fajne babki, miło się z nimi rozmawiało. Zazdrościły nam, że pochodzimy z południa, z gorącej (w ich mniemaniu) Polski i stwierdziły, że jesteśmy szczęściarzami, gdyż dni, podczas których mamy okazję odwiedzać ich kraj, były pierwszymi dwoma tygodniami prawdziwego lata (do 16 sierpnia). Wcześniej, ponoć cały lipiec, mocno padało i aura była paskudna. Ze szczytu rozpościerał się cudowny widok, w oddali wypatrywałem stad piżmowołów, jednak z marnym skutkiem...

Rondslottet widziany z Vinjeronden

Widok z Vinjeronden w kierunku północno-zachodnim


Pozujemy na dachu Rondane


Nadszedł czas zejścia do Doliny Langglupdalen, ponad 700 m w dół do pokonania. W jej dnie planowaliśmy spędzić noc. Dużo czasu zajęło nam znalezienie dogodnego miejsca na postawienie obozu, a gdy ta sztuka nam się udała, pośpiesznie uwijaliśmy się z biwakowymi czynnościami. Obudowaliśmy kamieniami nasze namioty w celu ochrony przed mocno wiejącym wiatrem. Zmęczenie dawało już się we znaki...

Kaczki na Copacabanie, szambowóz i pożar

Jeden z ostatnich dni naszej wizyty na norweskich ziemiach rozpoczął się pochmurnie, ale w miarę ciepło i bezwietrznie. Początkowo wyraźna ścieżka zaprowadziła nas do zbiegu trzech dolin: Langglupdalen, Rondvassbudalen i Bergedalen. W miejscu spotkania dolin położone jest jezioro Bergedalstjonnin, którego z sentymentem wspominamy z trzech powodów. Po pierwsze, nad jednym z jego brzegów jest świetna miejscówka na biwak, równa, z zieloną miękką trawą i miejscem ogniskowym. Warta polecenia. Drugi powód to 10-cio metrowy skrawek prawdziwej piaszczystej plaży w środku gór. Istna rondańska Copacabana, gdyby było słonecznie i ciepło, nie ma siły, która zatrzymałaby nas przed kąpielą i "plażowaniem" :). Po trzecie, z racji roku olimpijskiego, zorganizowaliśmy konkurs puszczania kaczek mężczyzn. Zasady rywalizacji były proste: należało znaleźć odpowiednie kamienie w określonym czasie, wykonać 3 rzuty + 1 w oficjalnym treningu, a suma puszczonych kaczek stanowiła o miejscu w końcowej klasyfikacji. Rywalizacjia była zacięta, a damskie jury wnikliwie przyglądało się konkursowi. Pierwsze miejsce przypadło mojej skromnej osobie, Przemo był drugi, a Kuba zajął najniższy stopień podium, tłumacząc porażkę stresem swoich kaczek :) Pamiątkowych medali, dyplomów i szampana nie było.

Okolice Bergedalstjonnin

Pamiątkowe zdjęcie na Copacabanie, już po konkursie kaczek


Po zabawnej rywalizacji szybko przeszliśmy do wędrówkowej codzienności. W drodze spotykamy dwie młode Norweżki, z których jedna była kiedyś w Polsce, we Wrocławiu, ponoć bardzo jej się u nas podobało. Kuba opowiedział im o konkursie puszczania kaczek, pewnie zrozumiały, że na nie polujemy :) Chwilę idziemy dnem dolinny Rondvassbudalen, by następnie pokonać 400 m podejście na grzbiet Rondhalsen. Na górze robimy przerwę na batona. W oddali, po południowej stronie widać ogromny płaskowyż. Wciąż wypatrujemy piżmowołów, a one jak na złość nie chcą się nam pokazać. Pewnie skubią trawę gdzieś w Dovrefjell. Schodzimy w dół do schroniska Rondvassbu. Gdy dowiadujemy się, że wejście do wnętrza schroniska jest płatne, mimo kropiącego deszczu postanawiamy zjeść na zewnątrz, pod daszkiem. Gdy pałaszujemy kolejne suchary, nadjeżdża szambowóz! Szybko pakujemy manatki i w pośpiechu oddalamy się od tego miejsca. Goście w szoferce mają z nas ubaw. Swoją drogą, tutejszy szambowóz to nowoczesne, bezzapachowe Volvo, a znane z naszych dróg "rozpylacze smrodu" wypadają przy nim naprawdę blado.
Ostatni etap naszej wędrówki to dreptanie ścieżką przez płaskowyż pomiędzy Rondane a Ottą pośród monotonnego, a'la stepowego krajobrazu. Kilkanaście km ciągnie się niemiłosiernie. Powoli żegnamy się z Rondane, jak również z możliwością zobaczenia piżmowołów. Szkoda, jedyne co nam pozostało to fotka wypchanego okazu na dworcu w Ottcie.



Jezioro Rondvatnet

Powoli żegnamy Rondane



Gdy docieramy do początków Doliny Glitterdalen, wreszcie mamy urozmaicenie. Wchodzimy w rzadki, brzozowy las, jest zielono, a wszystko to cieszy oczy po kilku dniach spędzonych w kamienistym otoczeniu. Na polanie, pośród drzew rozbijamy namioty. Tylko komary dają się we znaki, lepiej siedzieć w namiocie i się nie wychylać. Aby jeszcze bardziej odstraszyć komary, spryskaliśmy sprejem wejście do namiotu. I to był nasz błąd, cytując klasyka - wielbłąd! Gdy wystawiłem kuchenkę z garnkiem pełnym wody na zewnątrz namiotu, z niewiadomych przyczyn, po kilku minutach przewróciła się na namiot. Polietylenowa podłoga szybko się topiła, również sypialnia, spryskana wcześniej preparatem, paliła się w ekspresowym tempie. Siedzieliśmy z Basiulką zamknięci w środku, w szoku trudno było nam otworzyć zamki i wyskoczyć ze środka. Kiedy już nam się to udało, odrzuciłem palnik i przystąpiliśmy do gaszenia palącego się namiotu, czym się tylko dało. Chwilę później sytuacja została opanowana. Ogień strawił kawałek sypialni i podłogi, jednak straty nie były na tyle poważne, jak się początkowo mogło wydawać. Zakleiliśmy ubytki plastrem i reklamówkami. Nigdzie nie przeciekało. Szczęściem w nieszczęściu było to, że nie poparzyliśmy się, że szybko udało nam się wyjść z namiotu i że palnik nie przewrócił się na tropik. Gdyby tak było musielibyśmy skorzystać z usług noclegowych naszych kompanów. Mocna dawka wrażeń na zakończenie dnia.

To już jest koniec

Noc w dziurawym namiocie przespaliśmy dobrze, nie było ani zimno ani mokro. Reklamówki zdały egzamin. Dzień rozpoczął się prawdziwą, norweską aurą. Nisko zawieszone chmury, z których padał deszcz, chłód i słaba widoczność nadawały temu miejscu klimat tajemniczości. Przedostatniego dnia mieliśmy przejść przez pokryty jeziorami płaskowyż i po raz ostatni rozbić namioty gdzieś w pobliżu drogi prowadzącej do Otty. Na początku idziemy wzdłuż potoku Glitra. Jest mokro i ślisko, idzie się z trudem. Gdy docieramy do brzegów największego jeziora w okolicy - Furusjoen, odbijamy w prawo, widać pierwsze zabudowania. W dalszej części trasy podążamy utwardzoną drogą, by następnie znowu skręcić w rzadki las. Po drodze mijamy stado owiec, które ku naszemu zdziwieniu mają szerokie i długie prawie do samej ziemi ogony. Wciąż pada deszcz i niewiele widać w oddali. Zaskoczeniem dla nas jest również szlak poprowadzony kładką po wodzie jeziora Smukksjoen, u nas zapewne znakowaną ścieżkę wytyczono by wzdłuż jego brzegów. Dreptamy dalej, w kierunku wzniesienia Kringsaeterfjellet. Pokryte jest ono przez mchy, porosty, dominuje chrobotek reniferowy a całość wygląda bajecznie. Chmury zaczynają się podnosić, zostajemy w tym miejscu na dłuższą chwilę. Rozmawiamy o błahych sprawach i wymyślamy głupie powiedzenia, śmiejąc się przy tym do łez :) Przy okazji padł również pomysł zjedzenia pysznej pizzy zaraz po przyjeździe do Krakowa.

Ostatni fragment trasy prowadzi nas w okolice jeziora Skardtjonne, tam też planujemy zatrzymać się na ostatnią noc. Namioty stawiamy na małym wzniesieniu, na miękkich chrobotkach, a nieco dalej rozpościera się genialny widok na dolinę rzeki Lagen. Gdy w strojach Adama myjemy się we dwójkę w pobliskim potoku, nagle zza zakrętu wyłania się postać turysty. Przechodzi obok nas w odległości kilkunastu metrów, a my nie wiedząc co robić, udajemy, że go nie widzimy, płacząc ze śmiechu jednocześnie. Nie widziałem jego reakcji, ale pewnie był mocno zdziwiony :)
Gdy nadchodzi wieczór uczestniczymy w spektaklu, jaki przygotowała dla nas natura. Siedząc na skale podziwiamy, niczym publiczność w teatrze, aktorskie umiejętności zachodzącego Słońca, chmur i wiatru. Dają niezwykły pokaz, a my chcemy więcej i więcej. Jednak w oka mgnieniu, zza zachodniego grzbietu wkroczyła chmura i przerwała nam tą zmysłową ucztę, wróciliśmy do namiotów.

Kładka przez Jezioro Smukksjoen

Tak wygląda płaskowyż pokryty chrobotkiem reniferowym

Wieczorny spektakl


Ostatnia noc to ciągłe pobudki z powodu silnie padającego deszczu. Wielkie krople waliły w tropik z siłą artyleryjskich pocisków nie dając szans na spokojny sen. Tę nawałnicę nasze zaklejone dziury w namiocie również przetrwały. Rano było grząsko, a chrobotki były nasiąknięte wodą jak gąbki. Zwinęliśmy obóz i punkt 8:00 wyruszyliśmy w kierunku Otty, skąd odjeżdżał nasz pociąg do Oslo o 11:38. Przemo wyliczył, że jeszcze ok. 14 h pozostało do pizzy. Dreptamy trochę ścieżką przez las, trochę gruntową drogą, by na samym końcu dotrzeć do asfaltowej drogi prowadzącej do Otty. Na dworcu meldujemy się przed 10, okupujemy te same ławki co kilka dni wcześniej, jest cicho, spokojnie, wszystkie sklepy są zamknięte (niedziela). Gotujemy zupki chińskie, a resztkę gazu zostawiamy pod drzwiami dworca z informacją, że kartusze nie są puste i można z nich skorzystać. Słoneczną pogodę wykorzystujemy na suszenie namiotów. Na pociąg czeka również para naszych rodaków, którzy od kilku lat podróżują po Norwegii. Leniwy czas dobiegł końca, pociąg do Oslo przyjechał punktualnie. Wsiadamy do środka z żalem, że te piękne chwile w górach Norwegii minęły, ale z drugiej strony z poczuciem górskiej satysfakcji. Ogrom przeżyć i cudownych chwil jakie dostarczył nam ten wyjazd do Norwegii trudno jest opisać. Czas wracać, ale z uśmiechem na twarzy i z myślą "do zobaczenia" ! 

Ranek 600 m nad Ottą

Takie widoki mieliśmy rankiem ostatniego dnia pobytu w Norwegii

3 razy byliśmy tam - Otta


Podróż z Otty do Oslo mija wolno, krajobrazy za oknem, które za pierwszym razem schowane były za mgłą, teraz powalają swym pięknem. O 15:11 wysiadamy w Oslo, chcieliśmy coś kupić do jedzenia, ale wszystko jest pozamykane. Udało się tylko nabyć kilka jabłek na straganie przed katedrą. Prawie biegiem podążamy na pociąg do Rygge. O 16 znów pakujemy się do pociągu, ucztujemy i podsumowujemy wyjazd. Na dworcu w Rygge (16:50) czekał już na nas autobus, którym podjechaliśmy na terminal. Ważymy plecaki, a gdy się okazało, że ważą o połowę mniej niż na początku, jestem mega zaskoczony, że aż tak bardzo ciążył mi przez te ostatnie dni. Wydawał się porównywalnie ciężki jak na starcie wyprawy. Odlatujemy o 18:45, 3 h do pizzy, już nie możemy się doczekać. Lot był spokojny, minął szybko i zaraz po 21 jechaliśmy autobusem do centrum na wymarzoną pizzę. Po dwóch tygodniach z "białymi nocami", jesteśmy pod wrażeniem egipskich ciemności panujących w Krakowie. Pizza na Karmelickiej smakuje obłędnie. Gdy nadszedł czas pożegnań, zrobiło się trochę dziwnie i smutno. Każdy pojechał w swoją stronę...



I tak oto dobiegła końca nasza norweska przygoda. Nie potrafię pisać o swoich emocjach, więc nie będę się rozwodził na temat uczuciowych podsumowań. Innym ta sztuka przychodzi dużo łatwiej (Basiula) :) Jedyne co chciałbym dodać na zakończenie to to, że dziwnie jest zasypiać po gorącej kąpieli, na wygodnym łóżku, pod ciepłą kołdrą wiedząc, że kilkanaście godzin temu budziłem się na chrobotkowym płaskowyżu 600 m ponad Ottą...


Zobacz trasę, jaką przebyliśmy w Górach Rondane
Zobacz wystawę zdjęć z Gór Rondane

2 komentarze:

  1. Dzięki za możliwość uczestniczenia w Waszej wyprawie
    PS1. Zawsze wiedziałam, że tkwią w Tobie ukryte talenty (kaczki)
    PS2. Czy to Basia jako ta druga osoba kąpała się w stroju Adama? Skąd go miała?
    mamaMa

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.