Już od ponad 250 tys. lat człowiek rozumny zamieszkuje
planetę Ziemia i aby przeżyć korzysta z jej naturalnych zasobów i wszelakich
darów natury. Już dawno uświadomiłem sobie, że sposób w jaki nimi gospodarujemy
nie jest rozsądny i podąża w złym kierunku. Wędrówka marmaroskimi grzbietami w
wielu miejscach nastraja niestety do smutnych i poważnych refleksji nad tym co
widzimy wokół i z żalem muszę stwierdzić, że najgorsze co mogło spotkać Ziemię,
to pojawienie się na niej człowieka…
Być może zacząłem zbyt patetycznie, jednak ostatnio coraz
częściej zauważam jak bardzo działania ludzi negatywnie wpływają na przyrodę.
Przykładów nie będę wymieniał, jest ich tysiące i większość z nas jest ich
świadoma (np. wycinanie lasów równikowych). Coraz częściej również rozmyślam
nad tym jak daleko posunie się człowiek w degradacji środowiska naturalnego i
jakie będą skutki jego działalności w przyszłości. We wcześniejszych postach
sporo pisaliśmy o dzikiej przyrodzie, braku masowej turystyki i poczuciu
wolności. Karpaty Marmaroskie wyobrażałem sobie jako miejsce zapomniane,
nieskażone ludzką ręką, gdzie przyroda od zawsze żyje swoim rytmem i nikt jej w
tym nie przeszkadza. Moje wyobrażenia mają odzwierciedlenie w rzeczywistości,
jednak nie w pełni. W wielu miejscach pasma sytuacja wygląda z goła
inaczej.
„Ochrona” przyrody - wersja rumuńska
Cietrzewie nie dały nam zbyt długo pospać. Jakie to
niesamowite uczucie być budzonym przez tokujące ptaki! Naszą dzisiejszą
wędrówkę zaczynamy zachodnim trawersem Stanisoary
(1473 m n.p.m., czerwony szlak poprowadzony wschodnim zboczem w bliskim
sąsiedztwie lasu wydaje nam się mniej ciekawy) wśród milionów krokusów. Jest
ich tak wiele, że z trudem znajdujemy miejsce na każdy kolejny krok, żeby nie
niszczyć tych pięknych kwiatów. Podążamy w kierunku najwyższego szczytu Karpat
Marmaroskich – Farcau (1956 m n.p.m.), który umiejscowiony jest na północnym
skraju wielkiego, połoninnego masywu. Co ciekawe, na ten wierzchołek prowadzą
aż dwa znakowane szlaki, wspomniany wcześniej czerwony i niebieski, w
zachodniej części masywu, poprowadzony trawersem wzdłuż kulminacji Rugasu.
Sytuacja iście wyjątkowa w Marmaroszach. Piękna pogoda, piękne widoki, cisza co
jakiś czas zakłócona lekkimi podmuchami wiatru sprawiają, że idzie się wyśmienicie.
Niespodziewanie szybko meldujemy się na trzecim co do wysokości szczycie –
Mihailecu, sięgającym 1918 m n.p.m., z którego możemy podziwiać jeszcze
częściowo zamarznięte polodowcowe jezioro Vinderel i samego Farcau. I nie
tylko!
|
Krokusy wszędzie, co to będzie, co to będzie? |
|
Albinos |
|
Podejście na Mihailecu |
|
Panorama z Mihailecu na zachód i północ, w tle masyw Pop Ivana, z prawej Farcau |
|
Vf. Farcau |
|
Jezioro Vinderel |
Rejon Mihailecu i Farcau skrywa pewną geologiczną
ciekawostkę. Jak można wyczytać w pracy krakowskiego geomorfologa P. Kłapyty, to
tutaj występują
„mezozoiczne wulkanity powstałe w wyniku podmorskich wylewów poduszkowych
law bazaltowych w strefie ryftowej. Struktury te są „wstrzyknięte” w jurajskie,
rafowe wapienie tworząc swoisty przekładaniec złożony z ławic wapieni oraz
soczew i żył bazaltowych”. I rzeczywiście, w pobliżu jeziorka Vinderel spotykamy
odsłonięte czarne skały, które były świadkiem działalności wulkanicznej na tym
obszarze.
Podejście na Farcau nie należy do bardzo wymagających, ścieżka
poprowadzona jest zachodnim stokiem wśród licznych wolnostojących grup
skalnych. Pokonanie trasy z jeziora na szczyt zajmuje nam mniej więcej 50 min.
Radość ze zdobycia najwyższego w okolicy szczytu mąci rozpościerający się
smutny widok na pobliskie pasma, w tym na graniczny, wielki masyw Pop Iwana.
Gdzie okiem sięgnąć, tam widać negatywne skutki intensywnego wyrębu lasu.
Niektóre stoki są niemal całkowicie pozbawione szaty roślinnej, a zbocza
pocięte są szerokimi drogami dojazdowymi dla ciężkiego sprzętu. Co ciekawe,
cały obszar rumuńskich Karpat Marmaroskich objęty jest ochroną w postaci parku
narodowego! Jednak należy podkreślić, że pojęcie parku narodowego, w świetle
rumuńskiego prawa, znacznie różni się od tego, do którego jesteśmy
przyzwyczajeni w Polsce. Obszar Parcul Natural Muntii Maramuresului
podzielony został na 3 strefy o różnym typie ochrony: strefa ochrony ścisłej,
obejmująca najcenniejsze przyrodniczo tereny (14 % ogólnej powierzchni parku),
strefa zrównoważonej gospodarki (największa) i strefa zrównoważonej
działalności człowieka. Patrząc na krajobraz wokół, trudno dostrzec ową zrównoważoną
działalność czy gospodarkę. Niestety, widok bardziej przypomina działalność
grabieżczą. Mając w pamięci zdegradowane przez górnictwo środowisko w pobliżu
Torojagi, obraz zniszczonych lasów dopełnia czarę goryczy. Nie przemawiają do
mnie argumenty, że dla ludności żyjących na tym obszarze to jedyne źródło
utrzymania. Owszem, nie są to bogate społeczności, ale wydaje mi się, że można
gospodarować zasobami drewna w bardziej racjonalny sposób, z mniejszą szkodą
dla środowiska, np. poprzez całkowite wykarczowanie i natychmiastowe
ponowne zalesienie obszaru. Tutaj nawet tak podstawowe prawidła nie mają
miejsca bytu, szkoda, bo przyniosłyby one korzyść wszystkim…
|
Na szczycie Farcau |
|
Zdewastowane lasy na zachód od Farcau, w tle masyw Pop Ivana |
|
Vf. Mihailecu widziany z Vf. Farcau |
|
Zdewastowane lasy w paśmie granicznym na północ od Farcau, w tle Czarnohora |
.
Błądzenie niekontrolowane
Ze szczytu Farcau ustalamy, że zejdziemy połoniną na
zachód, w kierunku opuszczonych stan na granicy lasu, by tam odnaleźć ścieżkę,
która doprowadzi nas bezpiecznie do Doliny Repedea. Gdy podczas stromego
zejścia mijamy płat śniegu, Basiula oczywiście nie może sobie odmówić dupozjadu
:) Docieramy do zagrody pasterskiej, ale zaznaczonej na mapie ścieżki ani widu,
ani tym bardziej słychu. Las jest dość gęsty, szukamy i szukamy, jednak z
marnym skutkiem. Mapa niestety nie jest najwyższej jakości i nie oddaje dobrze
topografii terenu, jednak nie ma co oczekiwać cudów, przecież to zwykła
turystyczna mapa. Idziemy wzdłuż lasu, ciągle rozglądając się za ścieżką. Nic i
nic! W końcu widząc mały potok postanawiamy pójść w dół zgodnie z jego biegiem,
z nadzieją, że doprowadzi nas do doliny. Z każdym kolejnym krokiem stoki wzdłuż
potoku stają się coraz bardziej strome, a my coraz bardziej się od niego
oddalamy. Las gęstnieje, przedzieranie się przez podszycie wymaga od nas coraz
to więcej wysiłku. A przecież w gęstym lesie lubi zamieszkiwać Ursus! Wciąż
mamy przed oczyma jego ślady, dlatego trochę hałasujemy. Nachylenie stoku robi
się niebezpieczne, ledwo możemy utrzymać równowagę, a schodząc powodujemy
osuwanie się skał. Czasami zsuwamy się kilka metrów razem z nimi. Na
dodatek nie do końca wiemy gdzie tak naprawdę jesteśmy i co czeka na nas za
kolejnym załomem. Może jakaś skarpa, z której nie będziemy mogli zejść..?
Sytuacja nie jest komfortowa, wpakowaliśmy się w niezłe, że tak brzydko się
wyrażę, bagno. Mimo to, staramy się ciągle iść w dół. W pewnym momencie, już
dość duży potok, zaczyna jakby bardziej szumieć. Po chwili okazuje się, że woda
spada kilkanaście metrów w dół tworząc wodospad. Gdybyśmy poszli blisko potoku,
bylibyśmy w pułapce. Trudno byłoby się nam wspiąć po stromych ścianach bez
użycia dodatkowego sprzętu, z ciężkimi plecakami na plecach. Na szczęście
nie musimy stawiać czoła aż takim wyzwaniom. Po ok. 1,5 h walki dostrzegamy
„światełko w tunelu”, potok wzdłuż którego szliśmy na odległość, wpada do
większego o nazwie Vinderel. Uff, mniej więcej wiemy gdzie jesteśmy, ale gdy
dochodzimy do jego koryta, nie jest tak różowo, jakbyśmy sobie tego życzyli.
Wezbrane wody są nie do przejścia, brak przerzuconych w poprzek bali. Nad
kolejną, survivalową zagadką głowimy się dobre pół godziny. Układanie
prowizorycznego mostku z wielkich bloków skalnych na niewiele się zdaje. W
końcu jedynym, w miarę rozsądnym rozwiązaniem jest przejście bardzo stromym
brzegiem, niewiele ponad wodami Vinderel, pomiędzy wszystkim co wezbrana woda
przyniosła ze sobą: konary, gałęzie, głazy itp. Co więcej, musimy co jakiś czas
pokonać wielkie betonowe progi przegradzające całą szerokość doliny. Nie do
końca mogę zrozumieć w jakim celu takie wielkie budowle hydrotechniczne
powstały właśnie tutaj. Jedynym sensownym pomysłem jaki przychodzi mi do głowy
to spiętrzenie wody w celu spławiania drewna, które tutaj też jest
pozyskiwane. Zagadka pozostaje otwartą.
|
Jeszcze jest fajnie... |
|
...a teraz już niefajnie, czyli błądzimy |
|
Przeprawa przez Vinderel |
.
Wędrówka wzdłuż Vinderel wykrzesała z nas resztki sił fizycznych jak i psychicznych. Jest około 17, pokonaliśmy 2/3 drogi i nasz cel na dziś, czyli nocleg po Pop Iwanem staje się coraz mniej realny. Spinamy poślady, zaciskamy zęby i idziemy dalej. Na wysokości polany Smoreneni odbijamy w prawo, do Doliny Holovaciu. Również i ta dolina nie uchroniła się od masowej wycinki, idąc drogą gruntową kilka razy musimy ustępować miejsca potężnym pojazdom zwożących drewno. Smród spalin i huk jakie wydają są nie do zniesienia. Próżno szukać jakiejś dzikiej zwierzyny w tym rejonie. Tylko jeden cietrzew, pewnie mocno przerażony, wylatuje spośród dewastowanego drzewostanu. Wędrówka drwalską rozjeżdżoną drogą nie należy do przyjemnych, zmęczenie daje się we znaki, każdy kolejny kroki stawiamy z trudem, ale z każdym kolejnym krokiem jesteśmy bliżej celu i to podtrzymuje nas jeszcze na duchu. Wraz z nabieraniem wysokości las robi się coraz rzadszy, aż w końcu mamy do pokonania „strefę leśnej zagłady”. Te puste przestrzenie, na które z żalem spoglądaliśmy z Farcau, teraz musimy przemierzyć będąc w ich centrum. Widok starych pozostawionych pni, przewalona gleba i wrażenie, jakby było się na polu bitwy nie nastrajają optymistycznie, a schowane już za grzbietami Słońce tylko potęguje smutne doznania. Spoglądam na mapkę parku narodowego i oczom nie wierzę... znajdujemy się w strefie ścisłej ochrony (sic!)! Instytucja parku narodowego w Rumunii to jakaś tragikomedia! Nie mam już sił się denerwować, na ile to możliwe staramy się jak najszybciej wydostać z tego ponurego miejsca. Tuż po godz. 20 docieramy na upragnioną polanę Capul Grosilor,
mijamy stanę i szukamy dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Nie jest łatwo, polana dopiero co pozbyła się śnieżnej pierzyny i jest jeszcze mocno nasiąknięta wodą. Po chwili poszukiwań udaje się znaleźć kawałek w miarę suchej przestrzeni. Uffff, cóż to był za dzień! Padamy na twarze, nawet jeść się nie chce. Jesteśmy straszliwie uparci, zrealizowaliśmy cel mimo tylu przeszkód po drodze! Na koniec tego trudnego dnia jestem pod wielkim wrażeniem odporności fizycznej i psychicznej mojej towarzyszki i szczerze gratuluję jej takiego wyczynu :)
|
Droga zwózki drewna |
|
Obszar leśnej zagłady :( |
.
Pop Ivan i psiury
Przedostatniego dnia rumuńskiej tułaczki wstaje się
nam bardzo ciężko, nie ma czasu na regenerację, obolałe nogi i ogólne zmęczenie
dają się mocno we znaki. Mimo to chce się iść dalej, gdyż przed nami znów niezwykle
zapowiadający się dzień. Obóz zwijamy ok. 9, i znów uważając na wszędobylskie
krokusy, nacieramy w kierunku rumuńsko-ukraińskiej granicy. Niespełna 20 min
później zauważamy pierwsze słupki graniczne, jednak ich usytuowanie nie jest
dla nas w pełni ewidentne. Ruszamy w górę stoku, przez płaty śniegu, nie
do końca przekonani czy jesteśmy jeszcze w Rumunii czy już na Ukrainie. Daje to
małą dawkę emocji, gdyż w razie napotkania ukraińskiej służby granicznej
moglibyśmy mieć niemałe problemy. Na wielu forach wyczytaliśmy bowiem, że
bywały sytuacje kiedy to piechurzy niechcący przekraczali zieloną granicę, a
później musieli się słono tłumaczyć w komisariatach gdzieś daleko w dole,
gdzie uznawani byli za szpiegów lub nielegalnych imigrantów. My nie mamy tej
przyjemności spotkania patrolu i po
wdrapaniu się na grzbiet podążamy wzdłuż granicy na pierwszą kulminację masywu
Pop Ivana – Rapę (1869 m n.p.m.). Mimo wczesnej pory dnia jest już bardzo
gorąco. Co chwilę robimy sobie zdjęcia z nieruchomymi modelami – słupkami
granicznymi, co też do końca nie jest mile widziane. Ale przecież żadni z nas
szpiedzy, kilka fotek nie wpłynie negatywnie na niepodległość czy
bezpieczeństwo Ukrainy. Z wierzchołka Rapy dostrzegamy niezidentyfikowaną dwójkę ludzi
odpoczywających na szczycie Pop Ivana! Może to turyści, a może patrol
graniczny? Dzieli nas od nich ok. 40 min marszu granią, która od północno-wschodniej
strony wygląda groźnie.
|
Pobudka pośród miliona krokusów |
|
Zapowiada się gorący dzień |
|
Romans z ukraińskim słupkiem |
|
Vf. Pop Ivan |
.
Szczyt Pop Ivana to nasza ostatnia „zdobycz” podczas
majowego wyjazdu. Na wierzchołku smażymy się w pełnym Słońcu dobre
kilkadziesiąt minut, a towarzyszy nam betonowy słup geodezyjny opasany metalowym
rusztowaniem. Pop Ivan Marmaroski uważany jest za jeden z najpiękniejszych
szczytów całych Gór Marmaroskich. Najbardziej efektowne oblicze prezentuje od
strony północno –wschodniej, od której można zauważyć jego niemal alpejski charakter, uwidaczniający
się w polodowcowych kotłach i stromych zboczach. Dziś mamy kiepską
widoczność, ale i tak panorama wokół robi wrażenie – Czarnohora, Świdowiec i
Gorgany, Góry Rodniańskie i Tibles oraz pozostałe pasma Gór Marmaroskich. Gdy
zbieramy się już do powrotu, zza załomu od północnej strony pędzą w naszą
stronę dwa ludziki. Postanawiamy poczekać. Chwilę później poznajemy się z
Rosjanką i Białorusinką, która ma polskie korzenie. Miła pogawędka na
szczycie granicznym uświadamia nam w jak sformalizowanym świecie żyjemy.
One nie mogą przejść na stronę Rumunii, a my nie możemy tego samego uczynić
tylko że na ukraińską stronę, a przecież stoimy obok siebie i rozmawiamy! Keine
grenzen! – chciałoby się wykrzyknąć razem z czerwonowłosym panem. Ehhhh…
Wracamy tą samą drogą. Chcieliśmy zejść zachodnim grzbietem wzdłuż granicy, ale
nasza mapka kończy się mniej więcej w połowie tej trasy i nie chcemy ponownie
błądzić w gęstych marmaroskich lasach. Wybieramy w miarę pewną (tak nam się
wydaje) trasę. Na grani podążamy za śladami kozicy i ze śnieżnego nawisu
postanawiamy zejść tą samą trasą co ona. Na stromym nawale śnieżnym
niespodziewanie tracę równowagę, podpieram się trekkingowym kijem i zjeżdżam
dość szybko w dół. Niekontrolowany ślizg kończy się tragicznie dla kija, który
łamie się pod moim naciskiem jak zapałka. Dziwi mnie kruchość i mała odporność
konstrukcji moich kijów, ale nie od dziś wiem, że nie były one dobrym zakupem,
a teraz dokonały swojego i tak marnego żywota. Jest potwornie gorąco, aby
ochronić się przed zabójczym Słońcem zakładam długie spodnie i koszulkę z długim
rękawem. Wolę to niż smarować się ohydnym kremem, który i tak po chwili, łącząc
się z potem, stałby się obrzydliwą papką na mojej skórze. Gdy mamy przed
sobą ostatni fragment rozległej połoniny, zaczyna się mocno chmurzyć i Słońce
daje chwilę wytchnienia. Jeszcze większą ulgę daje wejście do gęstego,
chłodnego lasu. Chwilę później wyszukujemy kwitnących narcyzów na Poiana cu
Narcise – polanie, na której utworzono rezerwat florystyczno-krajobrazowy o
pow. 100 ha. Zamiast narcyzów, na polanie spotykamy pasące się owce, akurat na
ścieżce, którą chcemy schodzić, a stada pilnuje aż 5 psów. Widok psów działa na
nas stresująco, wyczuwam kłopoty i sięgam po grubego kija, z jednym
teleskopowym mógłbym nie dać rady się obronić. Gdy zbliżamy się do stada,
cztery psy posłusznie słuchają pasterza i zostają u jego boku, natomiast jeden
z owczarków postanowił się zbuntować i skutecznie nas pogonić. Ujadał i
szedł za nami bardzo długo, aż do momentu, kiedy schowaliśmy się w lesie. Co za
uparte stworzenie! Ostatni tego dnia fragment drogi tworzy mozaika lasu i
polan, na których stoją opuszczone stany. Wczesnym wieczorem rozbijamy swój
obóz na niewielkim wzniesieniu Certina (1184 m n.p.m.) skąd po stronie
południowej możemy dostrzec zabudowania Doliny Ruscova. Powoli zabieramy się za
gotowanie, gdy nagle na przeciwległym grzbiecie, zza lasu wychodzi na polanę
stado owiec… O nie, znowu psy! Szybko pakujemy się wraz z całym grajdołem do
namiotu, nie chcemy być zauważeni przez psy, które mogłyby przybiec i nie dać
nam spokoju. Siedzimy w ciszy w namiocie dobre 20 min, do momentu, kiedy nie
słyszymy już brzęczących dzwonków. Życie obozowe wraca do normy. Ostatnie
spojrzenie na migoczące w dolinie światełka i kładziemy się spać.
|
Widok z Pop Ivana na pasmo graniczne, w tle po lewej pasmo Farcau i Mihailecu |
|
Słup geodezyjny na Pop Ivanie |
|
Polana Narcyzów bez narcyzów |
|
Nie idę, jest za gorąco |
|
Ostatni biwak na Vf. Certina |
.
Nasz czas w Górach Marmaroskich powoli dobiega końca.Schodzimy do Doliny Ruscova wczesnym rankiem, by jak najszybciej dostać się do
Syghetu na granicy z Ukrainą. Ścieżka prowadzi nas przez polany i małe
zagajniki. Tak na rozbudzenie i przyśpieszenie krążenia krwi spotykamy zagrodę
pasterską i kilka psów, dziwnie dużych rozmiarów i szczególnie agresywnych. Idę
na pierwszy ogień, stawiam opór i próbuję spłoszyć psy, Basiula idzie za mną.
Gdy nagle gubi kijek i zatrzymuje się na chwilę, agresywne czworonogi otaczają
ją i rozdzielają nas. Ja odpieram atak z przodu, Basiula z tyłu, robi się
niebezpiecznie, a wrogo nastawione owczarki toczą pianę z pyska i ujadają. Wszystko
dzieje się błyskawicznie. W tej patowej sytuacji Basiula postanawia użyć
środków przymusu bezpośredniego – gazu pierzowego. Agresorzy odpuszczają. Co
ciekawe, czteroosobowa rodzina pasterzy przypatrywała się nie reagując nic, do
momentu, gdy Basiula potraktowała psy gazem. Może dla nich, przejście turystów
i ich walka z psami to jedyna rozrywka od dawna? Adrenalina w nas buzuje,
nogi z waty nie chcą nas prowadzić, za zakrętem decydujemy się na chwilę
odpoczynku, musimy dojść do siebie… Końcowa część trasy już na szczęście nie
przynosi aż takich emocji, mijamy pierwsze zabudowania i po dłuższej chwili
jesteśmy już w Repedea.
|
Owce + Psy = Problemy |
.
Game over and good bye
Mamy mieszane uczucia. Z jednej strony szkoda, że
przygoda w jednych z najdzikszych gór Europy dobiegła już końca, a z drugiej
ogromny wysiłek, duża ilość nieprzewidzianych zdarzeń i sytuacji stresowych
sprawiły, że czujemy się zmęczeni. Na dodatek jest gorąco, Słońce operuje jakby
się wściekło. Od miejscowych dowiadujemy się, że bus za chwilę przyjedzie. Mija
ok. 30-40 min, wszyscy czekający na busa już się z kimś zabrali, a my dalej na
niego czekamy. W końcu wystawiamy dłonie i machamy na przejeżdżające obok
nas samochody. Czekamy dłuższą chwilę aż w końcu zatrzymuje się miły pan w
średnim wieku, w nowym służbowym Fordzie z klimatyzacją. Autostop marzenie!
Podwozi nas prawie 70 km do Syghetu! Mamy szczęście do rumuńskich mobilków :) Przez
granicę przechodzimy sprawnie, w Solotvino robimy duże zakupy, żeby pozbyć się
nadmiaru obcej waluty. Na dworcu kupujemy dwa bilety na kupiejny do Lwowa,
oczywiście tańszych plackartnych już nie ma. Na ławce pod dworcem spędzamy trzy
ostatnie godziny, gotujemy obiad, odpoczywamy i podziwiamy cuda ukraińskiej
inżynierii kolejowej. Składy ze Lwowa stoją na peronie od 9.30 i czekają cały
dzień na kurs powrotny o 17.20. Gdy wchodzimy do wagonu, temperatura w nim
panująca sięga pewnie z 35 st. i nie da się otworzyć okien! Ciężko się
funkcjonuje w takim „klimacie”, więc nie tracąc czasu, otwieramy jeszcze
chłodne piwo. Smakuje wybornie i szybko „usypia”.
|
Pałac Kultury w Syghecie |
|
Obiad przy dworcu |
|
Cuda ukraińskiej techniki = sauna |
.
Gdy się czyta o tym, co tam wyprawiają ludzie, śmiech bierze na Wasze ostrożne stąpanie pomiędzy krokusikami.
OdpowiedzUsuńmamaMa