środa, 12 czerwca 2013

Smutek i groza w Górach Marmaroskich (Rumunia 2013, część III)

Już od ponad 250 tys. lat człowiek rozumny zamieszkuje planetę Ziemia i aby przeżyć korzysta z jej naturalnych zasobów i wszelakich darów natury. Już dawno uświadomiłem sobie, że sposób w jaki nimi gospodarujemy nie jest rozsądny i podąża w złym kierunku. Wędrówka marmaroskimi grzbietami w wielu miejscach nastraja niestety do smutnych i poważnych refleksji nad tym co widzimy wokół i z żalem muszę stwierdzić, że najgorsze co mogło spotkać Ziemię, to pojawienie się na niej człowieka…


Być może zacząłem zbyt patetycznie, jednak ostatnio coraz częściej zauważam jak bardzo działania ludzi negatywnie wpływają na przyrodę. Przykładów nie będę wymieniał, jest ich tysiące i większość z nas jest ich świadoma (np. wycinanie lasów równikowych). Coraz częściej również rozmyślam nad tym jak daleko posunie się człowiek w degradacji środowiska naturalnego i jakie będą skutki jego działalności w przyszłości. We wcześniejszych postach sporo pisaliśmy o dzikiej przyrodzie, braku masowej turystyki i poczuciu wolności. Karpaty Marmaroskie wyobrażałem sobie jako miejsce zapomniane, nieskażone ludzką ręką, gdzie przyroda od zawsze żyje swoim rytmem i nikt jej w tym nie przeszkadza. Moje wyobrażenia mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, jednak nie w pełni. W wielu miejscach pasma sytuacja wygląda z goła inaczej.


„Ochrona” przyrody - wersja rumuńska

Cietrzewie nie dały nam zbyt długo pospać. Jakie to niesamowite uczucie być budzonym przez tokujące ptaki! Naszą dzisiejszą wędrówkę zaczynamy zachodnim trawersem  Stanisoary (1473 m n.p.m., czerwony szlak poprowadzony wschodnim zboczem w bliskim sąsiedztwie lasu wydaje nam się mniej ciekawy) wśród milionów krokusów. Jest ich tak wiele, że z trudem znajdujemy miejsce na każdy kolejny krok, żeby nie niszczyć tych pięknych kwiatów. Podążamy w kierunku najwyższego szczytu Karpat Marmaroskich – Farcau (1956 m n.p.m.), który umiejscowiony jest na północnym skraju wielkiego, połoninnego masywu. Co ciekawe, na ten wierzchołek prowadzą aż dwa znakowane szlaki, wspomniany wcześniej czerwony i niebieski, w zachodniej części masywu, poprowadzony trawersem wzdłuż kulminacji Rugasu. Sytuacja iście wyjątkowa w Marmaroszach. Piękna pogoda, piękne widoki, cisza co jakiś czas zakłócona lekkimi podmuchami wiatru sprawiają, że idzie się wyśmienicie. Niespodziewanie szybko meldujemy się na trzecim co do wysokości szczycie – Mihailecu, sięgającym 1918 m n.p.m., z którego możemy podziwiać jeszcze częściowo zamarznięte polodowcowe jezioro Vinderel i samego Farcau. I nie tylko!


Krokusy wszędzie, co to będzie, co to będzie?

Albinos

Podejście na Mihailecu

Panorama z Mihailecu na zachód i północ, w tle masyw Pop Ivana, z prawej Farcau

Vf. Farcau

Jezioro Vinderel
 
Rejon Mihailecu i Farcau skrywa pewną geologiczną ciekawostkę. Jak można wyczytać w pracy krakowskiego geomorfologa P. Kłapyty, to tutaj występują „mezozoiczne wulkanity powstałe w wyniku podmorskich wylewów poduszkowych law bazaltowych w strefie ryftowej. Struktury te są „wstrzyknięte” w jurajskie, rafowe wapienie tworząc swoisty przekładaniec złożony z ławic wapieni oraz soczew i żył bazaltowych”. I rzeczywiście, w pobliżu jeziorka Vinderel spotykamy odsłonięte czarne skały, które były świadkiem działalności wulkanicznej na tym obszarze.
Podejście na Farcau nie należy do bardzo wymagających, ścieżka poprowadzona jest zachodnim stokiem wśród licznych wolnostojących grup skalnych. Pokonanie trasy z jeziora na szczyt zajmuje nam mniej więcej 50 min. Radość ze zdobycia najwyższego w okolicy szczytu mąci rozpościerający się smutny widok na pobliskie pasma, w tym na graniczny, wielki masyw Pop Iwana. Gdzie okiem sięgnąć, tam widać negatywne skutki intensywnego wyrębu lasu. Niektóre stoki są niemal całkowicie pozbawione szaty roślinnej, a zbocza pocięte są szerokimi drogami dojazdowymi dla ciężkiego sprzętu. Co ciekawe, cały obszar rumuńskich Karpat Marmaroskich objęty jest ochroną w postaci parku narodowego! Jednak należy podkreślić, że pojęcie parku narodowego, w świetle rumuńskiego prawa, znacznie różni się od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Obszar Parcul Natural Muntii Maramuresului podzielony został na 3 strefy o różnym typie ochrony: strefa ochrony ścisłej, obejmująca najcenniejsze przyrodniczo tereny (14 % ogólnej powierzchni parku), strefa zrównoważonej gospodarki (największa) i strefa zrównoważonej działalności człowieka. Patrząc na krajobraz wokół, trudno dostrzec ową zrównoważoną działalność czy gospodarkę. Niestety, widok bardziej przypomina działalność grabieżczą. Mając w pamięci zdegradowane przez górnictwo środowisko w pobliżu Torojagi, obraz zniszczonych lasów dopełnia czarę goryczy. Nie przemawiają do mnie argumenty, że dla ludności żyjących na tym obszarze to jedyne źródło utrzymania. Owszem, nie są to bogate społeczności, ale wydaje mi się, że można gospodarować zasobami drewna w bardziej racjonalny sposób, z mniejszą szkodą dla środowiska, np. poprzez całkowite wykarczowanie i natychmiastowe ponowne zalesienie obszaru. Tutaj nawet tak podstawowe prawidła nie mają miejsca bytu, szkoda, bo przyniosłyby one korzyść wszystkim…


Na szczycie Farcau

Zdewastowane lasy na zachód od Farcau, w tle masyw Pop Ivana

Vf. Mihailecu widziany z Vf. Farcau


Zdewastowane lasy w paśmie granicznym na północ od Farcau, w tle Czarnohora



.
Błądzenie niekontrolowane

Ze szczytu Farcau ustalamy, że zejdziemy połoniną na zachód, w kierunku opuszczonych stan na granicy lasu, by tam odnaleźć ścieżkę, która doprowadzi nas bezpiecznie do Doliny Repedea. Gdy podczas stromego zejścia mijamy płat śniegu, Basiula oczywiście nie może sobie odmówić dupozjadu :) Docieramy do zagrody pasterskiej, ale zaznaczonej na mapie ścieżki ani widu, ani tym bardziej słychu. Las jest dość gęsty, szukamy i szukamy, jednak z marnym skutkiem. Mapa niestety nie jest najwyższej jakości i nie oddaje dobrze topografii terenu, jednak nie ma co oczekiwać cudów, przecież to zwykła turystyczna mapa. Idziemy wzdłuż lasu, ciągle rozglądając się za ścieżką. Nic i nic! W końcu widząc mały potok postanawiamy pójść w dół zgodnie z jego biegiem, z nadzieją, że doprowadzi nas do doliny. Z każdym kolejnym krokiem stoki wzdłuż potoku stają się coraz bardziej strome, a my coraz bardziej się od niego oddalamy. Las gęstnieje, przedzieranie się przez podszycie wymaga od nas coraz to więcej wysiłku. A przecież w gęstym lesie lubi zamieszkiwać Ursus! Wciąż mamy przed oczyma jego ślady, dlatego trochę hałasujemy. Nachylenie stoku robi się niebezpieczne, ledwo możemy utrzymać równowagę, a schodząc powodujemy osuwanie się skał. Czasami zsuwamy się kilka metrów razem z nimi. Na dodatek nie do końca wiemy gdzie tak naprawdę jesteśmy i co czeka na nas za kolejnym załomem. Może jakaś skarpa, z której nie będziemy mogli zejść..? Sytuacja nie jest komfortowa, wpakowaliśmy się w niezłe, że tak brzydko się wyrażę, bagno. Mimo to, staramy się ciągle iść w dół. W pewnym momencie, już dość duży potok, zaczyna jakby bardziej szumieć. Po chwili okazuje się, że woda spada kilkanaście metrów w dół tworząc wodospad. Gdybyśmy poszli blisko potoku, bylibyśmy w pułapce. Trudno byłoby się nam wspiąć po stromych ścianach bez użycia dodatkowego sprzętu, z ciężkimi plecakami na plecach. Na szczęście nie musimy stawiać czoła aż takim wyzwaniom. Po ok. 1,5 h walki dostrzegamy „światełko w tunelu”, potok wzdłuż którego szliśmy na odległość, wpada do większego o nazwie Vinderel. Uff, mniej więcej wiemy gdzie jesteśmy, ale gdy dochodzimy do jego koryta, nie jest tak różowo, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wezbrane wody są nie do przejścia, brak przerzuconych w poprzek bali. Nad kolejną, survivalową zagadką głowimy się dobre pół godziny. Układanie prowizorycznego mostku z wielkich bloków skalnych na niewiele się zdaje. W końcu jedynym, w miarę rozsądnym rozwiązaniem jest przejście bardzo stromym brzegiem, niewiele ponad wodami Vinderel, pomiędzy wszystkim co wezbrana woda przyniosła ze sobą: konary, gałęzie, głazy itp. Co więcej, musimy co jakiś czas pokonać wielkie betonowe progi przegradzające całą szerokość doliny. Nie do końca mogę zrozumieć w jakim celu takie wielkie budowle hydrotechniczne powstały właśnie tutaj. Jedynym sensownym pomysłem jaki przychodzi mi do głowy to spiętrzenie wody w celu spławiania drewna, które tutaj też jest pozyskiwane. Zagadka pozostaje otwartą.

Jeszcze jest fajnie...

...a teraz już niefajnie, czyli błądzimy

Przeprawa przez Vinderel



.
Wędrówka wzdłuż Vinderel wykrzesała z nas resztki sił fizycznych jak i psychicznych. Jest około 17, pokonaliśmy 2/3 drogi i nasz cel na dziś, czyli nocleg po Pop Iwanem staje się coraz mniej realny. Spinamy poślady, zaciskamy zęby i idziemy dalej. Na wysokości polany Smoreneni odbijamy w prawo, do Doliny Holovaciu. Również i ta dolina nie uchroniła się od masowej wycinki, idąc drogą gruntową kilka razy musimy ustępować miejsca potężnym pojazdom zwożących drewno. Smród spalin i huk jakie wydają są nie do zniesienia. Próżno szukać jakiejś dzikiej zwierzyny w tym rejonie. Tylko jeden cietrzew, pewnie mocno przerażony, wylatuje spośród dewastowanego drzewostanu. Wędrówka drwalską rozjeżdżoną drogą nie należy do przyjemnych, zmęczenie daje się we znaki, każdy kolejny kroki stawiamy z trudem, ale z każdym kolejnym krokiem jesteśmy bliżej celu i to podtrzymuje nas jeszcze na duchu. Wraz z nabieraniem wysokości las robi się coraz rzadszy, aż w końcu mamy do pokonania „strefę leśnej zagłady”. Te puste przestrzenie, na które z żalem spoglądaliśmy z Farcau, teraz musimy przemierzyć będąc w ich centrum. Widok starych pozostawionych pni, przewalona gleba i wrażenie, jakby było się na polu bitwy nie nastrajają optymistycznie, a schowane już za grzbietami Słońce tylko potęguje smutne doznania. Spoglądam na mapkę parku narodowego i oczom nie wierzę... znajdujemy się w strefie ścisłej ochrony (sic!)! Instytucja parku narodowego w Rumunii to jakaś tragikomedia! Nie mam już sił się denerwować, na ile to możliwe staramy się jak najszybciej wydostać z tego ponurego miejsca. Tuż po godz. 20 docieramy na upragnioną polanę Capul Grosilor,  mijamy stanę i szukamy dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Nie jest łatwo, polana dopiero co pozbyła się śnieżnej pierzyny i jest jeszcze mocno nasiąknięta wodą. Po chwili poszukiwań udaje się znaleźć kawałek w miarę suchej przestrzeni. Uffff, cóż to był za dzień! Padamy na twarze, nawet jeść się nie chce. Jesteśmy straszliwie uparci, zrealizowaliśmy cel mimo tylu przeszkód po drodze! Na koniec tego trudnego dnia jestem pod wielkim wrażeniem odporności fizycznej i psychicznej mojej towarzyszki i szczerze gratuluję jej takiego wyczynu :)

Droga zwózki drewna
Obszar leśnej zagłady :(
.
Pop Ivan i psiury    

Przedostatniego dnia rumuńskiej tułaczki wstaje się nam bardzo ciężko, nie ma czasu na regenerację, obolałe nogi i ogólne zmęczenie dają się mocno we znaki. Mimo to chce się iść dalej, gdyż przed nami znów niezwykle zapowiadający się dzień. Obóz zwijamy ok. 9, i znów uważając na wszędobylskie krokusy, nacieramy w kierunku rumuńsko-ukraińskiej granicy. Niespełna 20 min później zauważamy pierwsze słupki graniczne, jednak ich usytuowanie nie jest dla nas w pełni ewidentne. Ruszamy w górę stoku, przez płaty śniegu, nie do końca przekonani czy jesteśmy jeszcze w Rumunii czy już na Ukrainie. Daje to małą dawkę emocji, gdyż w razie napotkania ukraińskiej służby granicznej moglibyśmy mieć niemałe problemy. Na wielu forach wyczytaliśmy bowiem, że bywały sytuacje kiedy to piechurzy niechcący przekraczali zieloną granicę, a później musieli się słono tłumaczyć w komisariatach gdzieś daleko w dole, gdzie uznawani byli za szpiegów lub nielegalnych imigrantów. My nie mamy tej przyjemności spotkania patrolu  i po wdrapaniu się na grzbiet podążamy wzdłuż granicy na pierwszą kulminację masywu Pop Ivana – Rapę (1869 m n.p.m.). Mimo wczesnej pory dnia jest już bardzo gorąco. Co chwilę robimy sobie zdjęcia z nieruchomymi modelami – słupkami granicznymi, co też do końca nie jest mile widziane. Ale przecież żadni z nas szpiedzy, kilka fotek nie wpłynie negatywnie na niepodległość czy bezpieczeństwo Ukrainy. Z wierzchołka Rapy dostrzegamy  niezidentyfikowaną dwójkę ludzi odpoczywających na szczycie Pop Ivana! Może to turyści, a może patrol graniczny? Dzieli nas od nich ok. 40 min marszu granią, która od północno-wschodniej strony wygląda groźnie.

Pobudka pośród miliona krokusów

Zapowiada się gorący dzień

Romans z ukraińskim słupkiem

Vf. Pop Ivan



.
Szczyt Pop Ivana to nasza ostatnia „zdobycz” podczas majowego wyjazdu. Na wierzchołku smażymy się w pełnym Słońcu dobre kilkadziesiąt minut, a towarzyszy nam betonowy słup geodezyjny opasany metalowym rusztowaniem. Pop Ivan Marmaroski uważany jest za jeden z najpiękniejszych szczytów całych Gór Marmaroskich. Najbardziej efektowne oblicze prezentuje od strony północno –wschodniej, od której można zauważyć  jego niemal alpejski charakter, uwidaczniający się w polodowcowych kotłach i stromych zboczach. Dziś mamy kiepską widoczność, ale i tak panorama wokół robi wrażenie – Czarnohora, Świdowiec i Gorgany, Góry Rodniańskie i Tibles oraz pozostałe pasma Gór Marmaroskich. Gdy zbieramy się już do powrotu, zza załomu od północnej strony pędzą w naszą stronę dwa ludziki. Postanawiamy poczekać. Chwilę później poznajemy się z Rosjanką i Białorusinką, która ma polskie korzenie. Miła pogawędka na szczycie granicznym uświadamia nam w jak sformalizowanym świecie żyjemy. One nie mogą przejść na stronę Rumunii, a my nie możemy tego samego uczynić tylko że na ukraińską stronę, a przecież stoimy obok siebie i rozmawiamy! Keine grenzen! – chciałoby się wykrzyknąć razem z czerwonowłosym panem. Ehhhh… Wracamy tą samą drogą. Chcieliśmy zejść zachodnim grzbietem wzdłuż granicy, ale nasza mapka kończy się mniej więcej w połowie tej trasy i nie chcemy ponownie błądzić w gęstych marmaroskich lasach. Wybieramy w miarę pewną (tak nam się wydaje) trasę. Na grani podążamy za śladami kozicy i ze śnieżnego nawisu postanawiamy zejść tą samą trasą co ona. Na stromym nawale śnieżnym niespodziewanie tracę równowagę, podpieram się trekkingowym kijem i zjeżdżam dość szybko w dół. Niekontrolowany ślizg kończy się tragicznie dla kija, który łamie się pod moim naciskiem jak zapałka. Dziwi mnie kruchość i mała odporność konstrukcji moich kijów, ale nie od dziś wiem, że nie były one dobrym zakupem, a teraz dokonały swojego i tak marnego żywota. Jest potwornie gorąco, aby ochronić się przed zabójczym Słońcem zakładam długie spodnie i koszulkę z długim rękawem. Wolę to niż smarować się ohydnym kremem, który i tak po chwili, łącząc się z potem, stałby się obrzydliwą papką na mojej skórze. Gdy mamy przed sobą ostatni fragment rozległej połoniny, zaczyna się mocno chmurzyć i Słońce daje chwilę wytchnienia. Jeszcze większą ulgę daje wejście do gęstego, chłodnego lasu. Chwilę później wyszukujemy kwitnących narcyzów na Poiana cu Narcise – polanie, na której utworzono rezerwat florystyczno-krajobrazowy o pow. 100 ha. Zamiast narcyzów, na polanie spotykamy pasące się owce, akurat na ścieżce, którą chcemy schodzić, a stada pilnuje aż 5 psów. Widok psów działa na nas stresująco, wyczuwam kłopoty i sięgam po grubego kija, z jednym teleskopowym mógłbym nie dać rady się obronić. Gdy zbliżamy się do stada, cztery psy posłusznie słuchają pasterza i zostają u jego boku, natomiast jeden z owczarków postanowił się zbuntować i skutecznie nas pogonić. Ujadał i szedł za nami bardzo długo, aż do momentu, kiedy schowaliśmy się w lesie. Co za uparte stworzenie! Ostatni tego dnia fragment drogi tworzy mozaika lasu i polan, na których stoją opuszczone stany. Wczesnym wieczorem rozbijamy swój obóz na niewielkim wzniesieniu Certina (1184 m n.p.m.) skąd po stronie południowej możemy dostrzec zabudowania Doliny Ruscova. Powoli zabieramy się za gotowanie, gdy nagle na przeciwległym grzbiecie, zza lasu wychodzi na polanę stado owiec… O nie, znowu psy! Szybko pakujemy się wraz z całym grajdołem do namiotu, nie chcemy być zauważeni przez psy, które mogłyby przybiec i nie dać nam spokoju. Siedzimy w ciszy w namiocie dobre 20 min, do momentu, kiedy nie słyszymy już brzęczących dzwonków. Życie obozowe wraca do normy. Ostatnie spojrzenie na migoczące w dolinie światełka i kładziemy się spać.

Widok z Pop Ivana na pasmo graniczne, w tle po lewej pasmo Farcau i Mihailecu

Słup geodezyjny na Pop Ivanie



Polana Narcyzów bez narcyzów

Nie idę, jest za gorąco

Ostatni biwak na Vf. Certina


.
Nasz czas w Górach Marmaroskich powoli dobiega końca.Schodzimy do Doliny Ruscova wczesnym rankiem, by jak najszybciej dostać się do Syghetu na granicy z Ukrainą. Ścieżka prowadzi nas przez polany i małe zagajniki. Tak na rozbudzenie i przyśpieszenie krążenia krwi spotykamy zagrodę pasterską i kilka psów, dziwnie dużych rozmiarów i szczególnie agresywnych. Idę na pierwszy ogień, stawiam opór i próbuję spłoszyć psy, Basiula idzie za mną. Gdy nagle gubi kijek i zatrzymuje się na chwilę, agresywne czworonogi otaczają ją i rozdzielają nas. Ja odpieram atak z przodu, Basiula z tyłu, robi się niebezpiecznie, a wrogo nastawione owczarki toczą pianę z pyska i ujadają. Wszystko dzieje się błyskawicznie. W tej patowej sytuacji Basiula postanawia użyć środków przymusu bezpośredniego – gazu pierzowego. Agresorzy odpuszczają. Co ciekawe, czteroosobowa rodzina pasterzy przypatrywała się nie reagując nic, do momentu, gdy Basiula potraktowała psy gazem. Może dla nich, przejście turystów i ich walka z psami to jedyna rozrywka od dawna? Adrenalina w nas buzuje, nogi z waty nie chcą nas prowadzić, za zakrętem decydujemy się na chwilę odpoczynku, musimy dojść do siebie… Końcowa część trasy już na szczęście nie przynosi aż takich emocji, mijamy pierwsze zabudowania i po dłuższej chwili jesteśmy już w Repedea.


Owce + Psy = Problemy



.
Game over and good bye

Mamy mieszane uczucia. Z jednej strony szkoda, że przygoda w jednych z najdzikszych gór Europy dobiegła już końca, a z drugiej ogromny wysiłek, duża ilość nieprzewidzianych zdarzeń i sytuacji stresowych sprawiły, że czujemy się zmęczeni. Na dodatek jest gorąco, Słońce operuje jakby się wściekło. Od miejscowych dowiadujemy się, że bus za chwilę przyjedzie. Mija ok. 30-40 min, wszyscy czekający na busa już się z kimś zabrali, a my dalej na niego czekamy. W końcu wystawiamy dłonie i machamy na przejeżdżające obok nas samochody. Czekamy dłuższą chwilę aż w końcu zatrzymuje się miły pan w średnim wieku, w nowym służbowym Fordzie z klimatyzacją. Autostop marzenie! Podwozi nas prawie 70 km do Syghetu! Mamy szczęście do rumuńskich mobilków :) Przez granicę przechodzimy sprawnie, w Solotvino robimy duże zakupy, żeby pozbyć się nadmiaru obcej waluty. Na dworcu kupujemy dwa bilety na kupiejny do Lwowa, oczywiście tańszych plackartnych już nie ma. Na ławce pod dworcem spędzamy trzy ostatnie godziny, gotujemy obiad, odpoczywamy i podziwiamy cuda ukraińskiej inżynierii kolejowej. Składy ze Lwowa stoją na peronie od 9.30 i czekają cały dzień na kurs powrotny o 17.20. Gdy wchodzimy do wagonu, temperatura w nim panująca sięga pewnie z 35 st. i nie da się otworzyć okien! Ciężko się funkcjonuje w takim „klimacie”, więc nie tracąc czasu, otwieramy jeszcze chłodne piwo. Smakuje wybornie i szybko „usypia”. 

Pałac Kultury w Syghecie

Obiad przy dworcu

Cuda ukraińskiej techniki = sauna


.
Żegnamy się z tą piękną krainą zza okna pociągu. Dziękujemy za gościnę piękny Marmaroszu. Nie daj się ludzkiej inwazji i miej siłę by zachować na zawsze to, co masz najlepsze, czyli niesamowitą przyrodę. Do zobaczenia niebawem, będziemy tęsknić!


Zobacz trasę, jaką pokonaliśmy w G. Marmaroskich   
Zobacz wystawę zdjęć z G. Marmaroskich                                

1 komentarz:

  1. Gdy się czyta o tym, co tam wyprawiają ludzie, śmiech bierze na Wasze ostrożne stąpanie pomiędzy krokusikami.
    mamaMa

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.