wtorek, 27 sierpnia 2013

Rodniańska kraina serwatką płynąca (Rumunia 2011, część III)

     Gdy nasza wędrówka szlakiem Gór Rodniańskich zbliżała się ku końcowi, myśleliśmy, że limit przygód i wrażeń na ten wyjazd mamy już wyczerpany. Byliśmy w błędzie. Okazało się, że miejsce to ma nam jeszcze wiele do zaoferowania, a Rodnianki tak łatwo nie będą chciały nas wypuścić i pożegnają nas zabawą w "ciuciu-babkę", pomachają kopytem i nakarmią tym, co sobie wymarzyliśmy...




.

3 sierpnia 2011 – Smak Wschodnich Karpat

     Pierwszy ciepły i delikatny promyk słońca budzi nas tak, jak każdą żyjącą cząstkę tej krainy. Czujemy, że jesteśmy w nią wtopieni, zasypiamy i budzimy się w jej sercu korzystając z dobroci natury. Szkoda, że będzie to ostatni dzień naszej wędrówki po Górach Rodniańskich…

Szkoda, że ciepły, przyjemny poranek na biwaku mija tak szybko...


.
Odprowadzani przez mieszkańców...

Tak, jak na zakończenie wczorajszej wędrówki otrzymaliśmy w prezencie stado koni pasących się na zielonym rodniańskim dywanie, dzisiaj witamy z nimi nowy dzień. Na przełęczy „La Cruce” stoimy pośród pięknych, wolnych, spokojnie skubiących sobie trawę zwierząt, które same podchodzą do nas i pozwalają się dotknąć. Traktują nas jak część przyrody, w której żyją. Chciałabym, aby tak było…

Kilkudziesięciu mieszkańców Gór Rodniańskich przywitało z nami gorący poranek.


Chwila pieszczot...

... i wymiana spojrzeń...


.
Takie widoki Rodnianki mogą zapewnić od połowy maja do września. W tym okresie trwa wypas koni, owiec, kóz i krów. Półdzikie konie, niczym nie objuczone, swobodnie  żyjące na łonie natury, posiadają piękne sylwetki i są bardzo czyste. Same świetnie potrafią o siebie zadbać w tym czasie. Przypominamy sobie pogawędkę z Rizae, odbytą jeszcze na przełęczy Rotunda. Gdy zapytaliśmy go dlaczego chowa konie, a potem  wypuszcza je na kilka miesięcy w góry, odparł z powagą: „Dla dumy!”. Aż żal się z nimi żegnać. Jednak, martwimy się niepotrzebnie… Chwilę później, podczas kontynuacji naszej wędrówki czerwonym szlakiem, gdzieś u podnóży Vf. Rebra (2119 m n.p.m.), na której wczoraj oglądaliśmy uciekający dzień, musimy usunąć się z drogi. Ustępujemy miejsca znacznie większym od siebie. Mija nas dumne stado kilkudziesięciu koni.

Wolne, piękne i pewnie szczęśliwe dumnie podążają szlakiem...

... a najmniejsze, chwiejnym krokiem, stąpają u boku mamy.


.
Nie minęło wiele czasu, jeszcze czujemy zapach koni, a  już dobiega nas dźwięk dzwoneczków i szczekanie owczarków. Tym razem mijamy duże stado owiec i kóz, a z pomiędzy nich wesoło macha do nas pasterz. Dzięki jego obecności nawet owczarki są dla nas wyjątkowo przyjazne.

Dzisiaj na szlaku mamy naprawdę sympatyczne towarzystwo :)



.
Pasterskie klimaty sprawiają, że zaczynamy marzyć o świeżym serku oraz żętycy, która ugasiłaby nasze pragnienie w ten upalny dzień. Przecież to najlepszy okres na świeży owczy ser. Od maja do września „wypasione” owieczki oferują pyszne, świeże mleczko, a swój najdojniejszy okres mają ponoć do Św. Jana. Maszerując z rozmarzoną miną zauważamy kolibę oraz gospodarza, który na obejściu szczotkuje konia. Machamy do niego i bez ogródek pytamy o ser, próbując wymówić słowo brânză. Dostajemy zaproszenie do środka. Georgi (tak przedstawił się gospodarz) wprowadza nas do izby, gdzie znajduje się palenisko, spore drewniane łoże, kilka drewnianych półeczek, stolik i pieńki. Jest to pomieszczenie, w którym wraz z dwoma kompanami wyrabia ser, je oraz śpi. W drugiej, malutkiej izbie znajduje się dojrzewająca bryndza. Oczywiście jest to typowo męski szałas, kobiety mogą przecież „zauroczyć mleko i zepsuć ser”. Dlatego też, wedle starych wierzeń, niewiasty nie powinny nawiedzać koliby w czasie, kiedy owieczki dają najwięcej mleka. Nasz gospodarz jest chyba bardziej liberalny i bez większych obaw wpuszcza mnie do środka. Georgi sadza nas na pieńkach przy drewnianym stoliku, na którym po chwili ląduje boczek, cebula, chleb oraz najważniejsze – serwatka i świeżutki, pachnący, lekko słodkawy ser, określany przez gospodarza jako urdă. Próbujemy rozmawiać trochę na migi i po łacinie. Język rumuński należy do grupy romańskiej języków indoeuropejskich. Momentami trochę przypomina mieszankę włoskiego, hiszpańskiego i francuskiego. Georgi, żwawo krzątając się po izbie, opowiada nam o wyrobie serka, który wcinamy. Nawet pucierę dostaję do rąk, w której świeże, ciepłe mleko podlega już klaganiu, czyli procesowi wytracania białka pod wpływem kwaśnej podpuszczki. Nasz gospodarz ma niezły ubaw gdy ustawia mi pucierę między nogami i każe przy pomocy mątewki rozbijać strącony serek. Następnie przelewa jej zawartość do garnka, lekko podgrzewa na palenisku, odciska w rękach powstały ser i daje nam spróbować. Pycha!!!! Bryndza, którego nazwa wywodzi się właśnie z Karpat Rumunii, jeszcze dojrzewa za ścianą. Na drogę dostaję jeszcze kilka jabłek, a Georgi przytula mnie i skrada całusa. Prawdziwy południowiec! Obiecujemy sympatycznemu gospodarzowi, ze wrócimy tu kiedyś i zostawimy mu wywołane zdjęcie, które robimy sobie przed kolibą.

Rodniańska koliba w oddali...

... i Georgi - jej gospodarz


.
Zostawiamy za plecami skaliste, wyróżniające się szczyty, przed nami widać łagodniejsze, zielono-złote pagóry. Ścieżka jest dosyć szeroka, miejscami wręcz rozjeżdżona, co daje przykry efekt. Coraz bardziej widać działalność człowieka, powoli wracamy do cywilizacji. W rejonie Vf. Bătrâna (1710 m n.p.m.) z żalem obserwujemy pozostały za plecami Pietrosul (2303 m n.p.m.) i Vf. Buhăescu Mare (2268 m n.p.m.), taki ładny wieczór tam wczoraj spędziliśmy…


Droga coraz szersza...

... pagóry łagodnieją...

... a my z tęsknotą oglądamy się za siebie.


.
I znowu słyszymy dzwonki, sporo towarzystwa dzisiaj mamy po drodze. Tym razem ścieżkę dzielimy razem z krowami.


Jeszcze krowy nam brakowało do kompletu dzisiejszych towarzyszy drogi



a
Wchodząc dalej w las czujemy woń ściętego drzewa. Zbliżamy się do przełęczy Pietrii (1196 m n.p.m.) i granic parku narodowego. Droga jest rozjeżdżona przez ciągniki, a drzewa często cięte tuż przy ścieżce, którą podążamy. Zastanawiamy się, czy panowie drwale nie ucinają czasem pni z oznakowaniem szlaku. Będzie nam dane się o tym przekonać...


Ze smutkiem witamy się z cywilizacją...


g
Słońce dzisiaj mocno przypieka i pić się chce nieziemsko. Na nadmiar wody nie możemy narzekać. W godzinach wczesnopopołudniowych czujemy, że przydałaby się porządna sjesta. Gdy przechodzimy przez polanę pod Muncelul Râios (1703 m n.p.m.) los okazuje się być bardzo łaskawy. Z pobliskiej, całkiem sporej koliby zapraszająco macha do nas uśmiechnięty gospodarz. Jon wprowadza nas w progi dużej izby, sadza na ławeczce przy palenisku, po czym podchodzi do ogromnego kotła i nalewa coś do metalowych miseczek. Do naszych żołądków wędruje przepyszna ciorbă. Zupa pomidorowo-fasolowa zrobiona jest na serwatce. Tego trzeba nam było! Jednak to nie wszystko, co gospodarz ma do zaoferowania. W czasie gdy machamy łyżkami, Jon bierze wielką trombitę, staje na progu i wystawiwszy ją na zewnątrz gra w stronę gór. Cóż za swojski odpoczynek… Doładowani energią, a ja dodatkowo wycałowana, opuszczamy progi kolejnej koliby. Rumuńscy górale są niesamowicie gościnni!

Jon wlał w nas dodatkowe, bardzo potrzebne siły


.

Psota dla wędrowca…

To się musiało stać. Na początek mała dezorientacja przy rozwidleniu kilku ścieżek (oczywiście pojawiły się drogi, których nie ma na mapie), a żaden znaczek szlaku nie zjawia się z pomocą. Próbujemy kilku opcji, aż w końcu intuicyjnie wybieramy ostateczną i po dłuższym czasie pojawia się czerwona kreska. Ciekawe, ile wcześniejszych legło wraz z uciętymi drzewami? Obawiamy się, że pracujący dookoła drwale zgotują nam jeszcze niejedną taką niespodziankę. I tak też się dzieje... Dłuższy czas wędrujemy na orientację, metodą prób i błędów. Niestety w ten sposób dokładamy sobie wysiłku, a odejmujemy wody przy lejącym się z nieba żarze. Według mapy niedaleko, przy La Jgheaburi, powinno być źródełko… no właśnie, dla nas tylko powinno :/. Z suchością w ustach wędrujemy po terenie, którego topografia nie do końca zgadza się z mapą. Gdy w końcu znajdujemy źródło wody, wracają siły i niedługo potem czerwony znaczek szlaku.


Mateusz wreszcie odnalazł "paliwo"

Dziewięćsile pożycz trochę sił!!!


v
I tak w kółko - gubimy szlak, szukamy drogi. Gdy w końcu wydaje nam się, że wygramy na punkty ze znikającym biało-czerwonym szlaczkiem on znika na wyjątkowo mylącym i perfidnym rozwidleniu. Oczami wyobraźni widzę stare, wyblaknięte czerwone kreski na kamieniu przy drodze. I to nas najbardziej myli. Nasza droga ni w ząb nie pasuje do oznaczenia z mapy. Mamy dość krążenia. Odbijamy na azymut z kompasem w ręce. W ten oto sposób zaliczamy chyba najtrudniejsze przejście tego wyjazdu. Brniemy przez dziką łąkę, której formacja roślinna sięga mi do pach. Wysmagana przez osty, pokrzywy i wszelkie możliwe trawska, wychodzę z trawiastego buszu jak zakurzona zmora z pokrwawionymi nogami i zielnikiem w butach. Dla miejscowych, którzy nieopodal przewalają siano musimy wyglądać bardzo interesująco. Pytamy jednego z nich czy wie gdzie znajdziemy czerwone znaczki szlaku, a on z uśmiechem i beztrosko odgarnia kopkę siana z małego kamyczka, na którym widnieją czerwono-białe kreski (!!!). Przecież to takie oczywiste (!?).


W wieczornym słońcu, które powoli chowa się za horyzont, wędrujemy w stronę przełęczy Şetref (818 m n.p.m.). Po drodze spotykamy jeszcze staruszkę ubraną na czarno, która z uśmiechem woła do nas „Drum bun”, życząc nam szczęśliwej drogi. Faktycznie, szczęśliwie docieramy do miejsca, gdzie kończy się nasza górska wędrówka głównym rodniańskim szlakiem. Samym czerwonym przebyliśmy, według drogowskazu na przełęczy, nieco ponad 53 km. Wyjście na Pietrosul (2303 m n.p.m.) stanowiło niebieską domieszkę. Dokujemy się w moteliku przy drodze otrzymując klimatyczny rumuński pokoik. Ale czy jesteśmy szczęśliwi?... Pomimo żalu, że przygoda z Górami Rodniańskimi dobiegła końca, z uśmiechem na twarzy zasypiamy myśląc o wszystkim co nas tu spotkało. Przypominamy sobie ciężkie początki przy Lala Mică i niekontrolowany biwak za Vf. Gărgălău, potem piękną wędrówkę w nagrodę za cierpliwość, a na koniec błędny dzień, zupełnie jakby góry nie chciały nas wypuścić. Czy to na tyle wrażeń w najbliższym czasie? Jeszcze nie wiemy jak wyjdzie nam jutrzejszy improwizowany powrót. A może i dobrze… ;)

Kolacja w rumuńskiej scenerii



Koniec wędrówki z płatającymi figla, biało-czerwonymi kreskami. Ciężkie buty na plecaki - teraz czeka nas inna przeprawa...





4

4 sierpnia 2011 - I znów styl kombinowany

Pierwszy autostop łapiemy tuż przy moteliku, stojąc pod okazałą, drewnianą bramą marmaroską, która przejezdnych opuszczających okręg Bistrița Năsăud wprowadza w Maramureş (Marmarosz, Maramuresz). Jej zdobienia są bogate i piękne tak, jak kultura tego rejonu, słynąca nie tylko z okazałych bram, ale i pięknych, drewnianych cerkwi oraz bogatych strojów ludowych. Nawet właściciel motelu i okoliczne pieski kibicują nam w łapaniu okazji. I tak zaczyna się nasz kombinowany powrót. Pierwszy autostop wiezie nas do Moisei, potem łapiemy busa do Borszy (rum. Borşa), dwa autostopy i pociąg (z którego uczyniliśmy kantor) do Suczawy (rum. Suceava) – określanej mianem stolicy Bukowiny Południowej (Bukowiny Rumuńskiej), po której błąkamy się z napotkaną parą Polaków celem odnalezienia dworca autobusowego.
 
Autostopowiczka wita w Marmaroszu

Jeden z wielu przykładów kultury bogatych i pieczołowitych zdobień w drewnie

120-tysięczne, wielokulturowe miasto, w którym oprócz większości Rumunów mieszkają Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Rosjanie, Żydzi, Ormianie, stanowi centrum Bukowiny Południowej – krainy, dla której musimy jeszcze kiedyś poświęcić kilka dni. Powodów jest wiele: piękne górskie krajobrazy, średniowieczne monastyry, malowane chatki i najważniejszy – polskie wioski. Czy Nowy Sołoniec, Gura (tak, GUra) Humoru, Kaczyka, Perteszty Górne lub Pojana Mikuli nie brzmią jakoś znajomo? A to tylko przykłady nazw wsi, które można spotkać podróżując po Południowej Bukowinie. Polskie osadnictwo na tych ziemiach rozpoczęło się już pod koniec XVIII wieku, gdy do powstałej w Kaczyce kopalni soli sprowadzano górnicze rodziny z Bochni i Wieliczki. Polacy mieli za zadanie nauczyć fachu miejscową ludność. Również nasi magnaci zapragnęli zamieszkać na tych ziemiach. Rodzina Potockich rozbudowywała tu swoje włości, a do pracy przy nich ściągała swoich rodaków. I tak z roku na rok Polacy przesiedlali się na Bukowinę wędrując na południe, aż w końcu otrzymali od władz Cesarstwa Austro-Węgierskiego ziemie w dolinie rzeki Sołoniec. Jeszcze w 1939 roku mieszkało tu 80 tys. Polaków, a po wojnie, na skutek zmiany granic państwa, emigracji i deportacji – 11 tys. Obecnie w rejonie Bukowiny Południowej mieszka niecałe 3 tys. naszych rodaków, a Związek Polaków w Rumunii, zrzeszający 15 lokalnych Stowarzyszeń Polaków całej Rumunii, mieści się właśnie w Suczawie.  Warto nadmienić, że 11 z owych Stowarzyszeń mieści się właśnie w okręgu Suczawa. Najbardziej polskie miejsce w tym mieście znajduje się przy ulicy Ion Vodă Viteazul 5, a jest nim Dom Polski (początkowo Czytelnia Polska) stojący tu już od 1907 roku.

Gdy siedzimy wygodnie w busie do Seretu (rum. Siret) wydaje nam się, że już wszystko pójdzie jak po maśle. Na dodatek, po dotarciu do miasteczka jednym ruchem łapię okazję - prywatnego transportera, który przewiezie nas przez granicę i dalej do Czerniowców. Zmęczenie sprawia, że ze stoickim spokojem siedzimy nad pudłami owiniętymi czarną folią, za zakonnicami psikającymi się perfumami i ślącymi sms-y z komórek, na tapecie których widnieje wizerunek Matki Boskiej, a kierowca znika gdzieś z celnikiem. Nawet nie chcemy wiedzieć dlaczego w pasie międzygranicznym  część pasażerów przesiada się do innego busa, a potem czeka po stronie ukraińskiej i w końcu lądujemy gdzieś na obrzeżach Czerniowców, a część załadunku oraz zakonnice opuszczają busa. Grunt, że 20 minut przed odjazdem pociągu do Lwowa docieramy na dworzec i rozpoczynamy 9-godzinną podroż na drewnianych ławkach… Potem jeszcze "tylko" marszrutka, bus i pociąg…

Autostopowa przerwa
Jak pan na roli :) (dostanie mi się za publikację tego zdjęcia :P)



G
Góry nie chciały nas wypuścić, a droga powrotna wręcz nie mogła się skończyć. Mimo to, te wszystkie kombinacje, brak snu i przykurczone żołądki warte były smaku świeżej serwatki, urdy i tych pięknych widoków. Wyjazd ten zapamiętałam chyba najdokładniej. Zamykam oczy i znów tam jestem...





.
Jeszcze tu wrócimy!!! Tak obiecaliśmy Vf. Ineu i Georgiemu ;)


W tekście wykorzystano informacje przeczytane:
- w Wikipedii

3 komentarze:

  1. Witam
    Gratuluję wspaniałej wyprawy. Alpy Rodniańskie kuszą mnie od dawna. Latem tego roku będąc w Rumunii, w Górach Fogaraskich, miałem nadzieję że uda mi się pojechać do Borszy przynajmniej na dwa dni. Jednak z przyczyn niezależnych o de mnie musiałem zrezygnować. Mam wielką nadzieję że uda mi się zorganizować wyprawę w Rodniańskie na przyszłych wakacjach. Póki co pozostaje mi podziwiać Waszą galerię i planować własną marszrutę :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Konie same podchodziły do Was? Rewelacja! To były dzikie konie czy kogoś?

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiedziałabym, że półdzikie. Prawdopodobnie ktoś wypuszczał je na kilka miesięcy w góry, a one świetnie potrafiły o siebie zadbać:)

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.