piątek, 28 grudnia 2012

Świdowiec z rakietami (Ukraina 2012, część I)

Wschód przyciąga jak magnes. Zakochani w bezkresnych połoninach, w zasadzie od samego początku planowania weekendu majowego wiedzieliśmy, że udamy się w kierunku wschodnim, gdzie trawiaste formacje dominują w górskim krajobrazie. Karpaty Ukraińskie, owiane sławą tajemniczości i dzikości, wolne od masowego ruchu turystycznego, stały się dla nas miejscem wymarzonym, którego do tej pory nie udało nam się zobaczyć.



Wizja spędzenia długiego majowego weekendu w polskich górach, wśród tłumów górołazów nie była zbytnio zachęcająca. Spragnieni wypoczynku po długiej zimie rodacy całymi hordami pędzili w kierunku naszych pagórów. Ukraina stała się dla nas azylem, istną krainą spokoju.
Kwestią sporną, która pojawiła się na etapie planowania była tylko decyzja wyboru pasma, w które się udamy: Świdowiec, Gorgany, Bieszczady Wschodnie, a może Czarnohora, oraz niepewna pogoda i warunki panujące w górach, o których sporo próbowaliśmy się dowiedzieć z różnych źródeł, relacji, kamer i prognoz pogodowych. Pytanie czy zastaniemy jeszcze dużo śniegu i rozmoknięte szlaki w lesie pozostało pytaniem bez odpowiedzi. Ostatecznie wybór padł na Świdowiec i Gorgany oraz na zabranie (jednak!) rakiet śnieżnych w razie napotkania sporej ilości śniegu. "Zimowy" ekwipunek w czasie niemal letniej pogody był wiodącą częścią naszego wyposażenia, bynajmniej nie z powodu intensywnego wykorzystywania. Kilka razy był również obiektem zdziwienia i drwin (w szczególności ze strony Ukraińców), jednakże czuliśmy się bezpiecznie wiedząc, że niesiemy go na plecach.
6 pozytywnych osób, ambitny plan całodniowych wędrówek, noclegi w (pod) milion gwiazdkowym hotelu, radość, nadzieja, góry, wolność - czego chcieć więcej, ruszamy! :)

Jedziemy w hory

Na Ukrainę podążamy znaną nam z zeszłorocznej podróży do Rumunii trasą do Lwowa. 29 kwietnia, wczesnym popołudniem, zwarci i gotowi stawiamy się na dworcu w Przemyślu. Po chwili wszyscy podążamy ściśnięci w busie wypełnionym do kresów możliwości w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Bez większych problemów przechodzimy przez bramki kontrolne, przestawiamy zegarki, pakujemy się do marszrutki z tabliczką "левів" na przedniej szybie. Standardowo. Ku naszemu zaskoczeniu stan drogi w kierunku Lwowa znacznie się poprawił, na większości trasy położony jest nowy asfalt! Dzięki Euro na zachodnią Ukrainę zawitała "nowoczesność". Docieramy do Lwowa, mamy ok. 2 h czasu do odjazdu pociągu do Tiaczewa, wykorzystujemy go na rozmowach, kupnie piwa, ciastek, cukierków i kwasu chlebowego. Kilka zdjęć z ciężkimi plecakami przed okazałym budynkiem dworca, przywitanie z dość wychudzonym prowadnikiem, i wreszcie możemy się rozgościć w jak zwykle gorącym i dusznym plackartnyjm. Podążamy do Tiaczewa! 

Ekipa przed dworcem we Lwowie

Ranek w plackartnym



8:01 na zegarkach, jesteśmy punktualnie. Noc minęła bez większych problemów i przygód. Zaraz po wyjściu z pociągu zostaliśmy otoczeni przez kilku taksówkarzy, z których jeden był mocno natrętny. Jeździł ciągle za nami, namawiając na kurs. Za podwózkę do Ust-Czornej, która jest oddalona od Tiaczewa o ok. 60 km żądał 400 UAH (ok. 160 zł). Cena zaporowa. Gdy okazało się, że marszrutka do naszego następnego celu odjedzie dopiero za 2,5 h zapytaliśmy innego taksiarza, czy nie zechciałby odbyć kursu do Ust-Czornej. Po chwili negocjacji zgodził się zawieść nas za 200 UAH :)
Przywitani przez duży znak "Herzlich willkommen" docieramy do Ust-Czornej. Jak podają różne źródła, to pozostałość po ludności niemieckiej, która osiedliła się na tych terenach w XVIII w. i w pewnym okresie stanowiła 80% miejscowej populacji. Ust-Czorna (niem. Kenigsfeld) to mała miejscowość, mająca potencjał na bycie centrum turystyki górskiej. To tutaj rozchodzi się wiele znakowanych szlaków, które powstały kilka lat temu z inicjatywy Czeskiego Klubu Karpackiego, m.in. na Popadię (niebieski), Świdowiec (czerwony), Połoninę Krasną (czerwony), z Doliny Płajskiej na Przełęcz Legionów (żółty), z Turbatu na Przełęcz Okole i Świdowiec (niebieski) i kilka innych. W znakowaniu ścieżek pomagało liczne grono naszych rodaków, zamiłowanych w przemierzaniu gór Ukrainy. Idea znakowania ścieżek w Karpatach Ukraińskich odbiła się szerokim echem w naszym kraju. Na wielu forach odbywa się żywa dyskusja nad słusznością tego przedsięwzięcia. Przeciwnicy tej idei wieszczą koniec ery, w której góry te były dzikie i niedostępne dla masowego turysty, a przez to tak fascynujące i wspaniałe. Dla innych, udostępnienie terenów dla turystyki na większą skalę i "ucywilizowanie" gór nie jest niczym złym i daje możliwości na rozwój tych nieco zacofanych obszarów. Spór trwa, a jaka przyszłość czeka ten region czas pokaże.
W Ust-Czornej punkt ratownictwa medycznego ma Zakarpacka Służba Górska, którego przedstawiciela, a zarazem jednego z autorów naszych map, poznaliśmy udając się na szlak. Duże wrażenie zrobiły na nas potężne pojazdy służące do transportu drewna, zwane "gruzawikami", pamiętające jeszcze czasy słusznie minionej epoki, kiedy to Ukraina stanowiła część ZSRR. 


Ust-Czorna i gruzawik

Szlaki do wyboru do koloru

Tajemnicze światła

Nadszedł wreszcie czas na pokonanie pierwszych metrów w pionie, ruszamy w górę! Świdowiec to rozległe, połoninne pasmo o łagodnym i krótkim grzbiecie głównym, od którego na południe odchodzą ramiona, znacznie on niego dłuższe, zwane Płajami Świdowieckimi (Bliźnicki, Tatulski, Stajkowy, Apecki). Najwyższym szczytem, na którego niestety nie będzie nam dane wejść, jest Bliźnica (1883 m n.p.m.) usytuowana na południowym krańcu pasma.
Naszym pierwszym górskim celem jest dotarcie pod Tempą (1634 m n.p.m.), za znakami czerwonej farby, gdzie planujemy nocleg. Początkowo trasa wiedzie dość stromo przez las, szybko nabieramy wysokości, dość szybko również docieramy na pierwsze szczyty (Hora Ljubovi - 825 m n.p.m., Stohy - 1290 m n.p.m.) z których po raz pierwszy możemy podziwiać Połoninę Krasną i rozległy, główny grzbiet Świdowca. Ścieżka prowadzi nas wśród pożółkłych i jakby wyblakłych traw, które jeszcze niedawno przykryte były śniegiem. Rośliny budzą się do życia po długim zimowym okresie i dopiero za kilka tygodni wybuchną pełnią soczystych barw. Na stoki wrócą również ludzie i zwierzęta, teraz jesteśmy na nich sami.
Północne skłony pokryte są jeszcze warstwą śniegu, ale czy na tyle grubą by ciążące na plecakach rakiety śnieżne były potrzebne? Odpowiedź ma nadejść w najbliższych dniach. Tam gdzie śniegu już nie ma, dominują krokusy, silnie kontrastujące swoim kolorem z nijako ubarwionymi trawami. Wywarły one duże wrażenie szczególnie na żeńskiej części ekipy. I na migawkach w aparatach, które musiały mocno się napracować, żeby w odpowiedni sposób uchwycić piękno tej oznaki nadchodzącej wiosny.

Pierwsze spojrzenie na Połoninę Krasną


W tle widoczny główny grzbiet Świdowca i Tempa po prawej


Róż i fiolet


Towarzyszyła nam słoneczna pogoda, było ciepło niczym w środku lata, a przecież to ostatnie dni kwietnia. Szeroki, tylko gdzieniegdzie pokryty lasem grzbiet, pozwalał na podziwianie rozległych panoram. W pewnym momencie sugerując się mapą, zaczęliśmy poszukiwania źródła wody na północno-wschodnim skłonie, gdyż nasze zapasy powoli się kończyły. Niestety bez efektów. Spragnieni postanowiliśmy topić wodę ze śniegu, przy okazji podziwiając otaczające nas wzgórza i nabierając trochę sił na ostatni odcinek wędrówki.
Około godz. 19 docieramy do dogodnego miejsca na nocleg i postanawiamy rozbić pierwszy obóz. Rozległy, trawiasty i tego dnia cichy grzbiet był miejscem wymarzonym na spędzenie nocy. Idealnym stał się wówczas, gdy w niedalekiej odległości od namiotów znaleźliśmy źródełko! Nie trzeba było długo czekać na powstanie kolejki oczekujących na kąpiel :) Przyrządzamy posiłki, rozpalamy ogień z napotkanych suchych gałęzi kosówki, podziwiamy zachód Słońca. Gdy jest już ciemno, na oddalonym grzbiecie, po przeciwnej stronie doliny dostrzegamy migoczące punkty świetlne. Domysły, co może być ich źródłem nie dają nam spokoju...
Z nadmiarem endorfin i uśmiechem na twarzach kładziemy się spać w towarzystwie nieodległej Tempy. Pierwszy spędzony w górach, niezwykle udany dzień zapowiadał znakomity wyjazd. Jednak nadzieja bywa złudna...

Topimy wodę ze śniegu

Obóz I

Tempa wieczorem

Bogini ognia i wojny :)



Spotkanie na autostradzie, rakiety w użyciu

Wstajemy jeszcze przed wschodem Słońca. Nieco zaspani wykonujemy obozowe czynności: gotowanie, mycie, pakowanie, składanie namiotów, napełnianie butelek wodą. Gdy wyruszamy, Słońce, jak na tak wczesną porę mocno przygrzewa. Będzie gorąco. Po niedługim czasie osiągamy zaokrąglony masyw Tempej (1634 m n.p.m.). Ze szczytu roztacza się widok m.in. na główne pasmo Świdowca, Połoninę Krasną, Gorgany czy Góry Marmaroskie.

Na szczycie Tempej

Główny grzbiet Świdowca i Bliźnica w tle


Dalej podążamy grzbietem, przez który przebiega świdowiecka "autostrada", psująca nieco harmonijny krajobraz. Na szczęście w tym czasie w górach jest jeszcze pusto i nie musimy oglądać żadnych pojazdów, które z premedytacją rozjeżdżają połoninę. Takie smutne obrazki są ponoć normą w okresie letnim, kiedy to zbieracze borówek i amatorzy off-roadu przemierzają samochodami grzbiety wzdłuż i wszerz. Co ciekawe i zatrważające zarazem, samochodem można dojechać nawet na najwyższą Bliźnicę. Pasmo Świdowca jest rozjeżdżone na wskroś i nie jest to radosny widok...
Śnieg, w sporych ilościach zalega na północnych stokach, a my ciągle wspominamy nasze bezużyteczne rakiety przytroczone do plecaków. Ścieżka jak na razie nie prowadziła nas przez miejsca, gdzie ich założenie byłoby konieczne. 
W rejonie Ungarjaskiej (1707 m n.p.m.) robimy sobie popas, delektując się otaczającym nas wspaniałym krajobrazem. Wiatr postanowił się z nami trochę zabawić, raz po raz porywał nam suszące się wkładki do butów a nawet mapę, która wylądowała w szczelinie między śniegiem a skałami. Sporo trudu przysporzyło Kubie jej wydostanie.

Świdowiecka autostrada

Tempa z innej strony


W pobliżu Ungarjaskiej


Przemo walczy o swoją wkładkę na nawisie śnieżnym


Wędrując dalej spotykamy grupę studentów z Krakowa. Wśród nas są doktorzy i doktorantka AGH i byliśmy wielce zaskoczeni kiedy okazało się, że Przemek i Olga są ich akademickimi nauczycielami. Zagadka tajemniczych świateł została rozwiązana, to oni poprzedniej nocy puszczali nam świetlne sygnały. Byli też pierwszymi piechurami spotkanymi na szlaku od samego początku wędrówki. Po krótkiej i miłej rozmowie napotkani studenci raczej nie mieli problemów z zaliczeniem przedmiotów :) 





Na Tataruce trwa walka z mapą

Następny etap wędrówki biegnie szlakiem niebieskim prowadzącym na Tatarukę (1707 m n.p.m.). Ten szczyt był ostatnim osiągniętym przez nas w paśmie Świdowca, ale też jednym z nielicznych, z którego schodząc mieliśmy do przebycia duże pole śniegowe na północnym stoku. Każdy na swój sposób próbował je pokonać: na plecaku, biegiem, Basiulka na "czterech literach", tym samym początkując erę "dupozjazdów". Od tej pory każdy ośnieżony stok pokonuje w taki sposób. Ten odcinek sprawił mi tyle frajdy, że nawet nie przyszło mi do głowy założenie rakiet. Był również trochę męczący ze względu na zapadające się w śniegu nogi, mniej więcej na wysokość kolan. Na założenie rakiet ośmielił się tylko Kuba, ale jakoś nie przekonał się do nich, źle mu się schodziło po stromym stoku, i znów szybko wylądowały na plecaku. Po przygodach ze śniegiem rozgościliśmy się na "ganku" bacówki, pochłaniając różne smakołyki i susząc pośladki w promieniach Słońca.

Tak się zaczęła era dupozjazdów



U źródeł Cisy

Ostatnia na ten dzień część trasy wiodła przez las. Na Przełęczy Okula, która rozdziela Świdowiec i Połoninę Czarną należącą już do Gorganów, stoi duży drewniany budynek, pewnie jakiś schron, niestety w tym dniu pocałowaliśmy klamkę.
Wczesnym wieczorem żegnamy Świdowiec i docieramy na polanę, gdzie postanawiamy rozbić drugi obóz. Jest to popularne miejsce biwakowe, więc widok kilkunastu osób, które tak jak my postanowiły przenocować w pobliżu specjalnie nas nie dziwi. Popularność tego miejsca nie jest przypadkowa. To tutaj swój początek bierze jedna z większych rzek w tej części Europy, licząca 966 km Cisa (wg Wikipedii jej długość przed regulacją wynosiła aż 1419 km!), będąca lewym dopływem Dunaju. Miejsce wypływu wody jest od kilku lat zagospodarowane, spokojnie można wziąć orzeźwiający po upalnym dniu prysznic pod dość mocno bijącym źródłem.
Dołączamy się do dwóch rodaków, którzy rozpalili ognisko, spędzamy czas na rozmowach. Do szczęścia brakuje pieczonych kiełbasek, ale pomimo to i tak kolejny dzień kończymy z uśmiechem na twarzach, szczęśliwi, że możemy zasypiać w tak pięknym miejscu...Jest radość! :)

Biwak u źródeł Cisy, tutaj padł pomysł wyjazdu do Norwegii

Źródło Cisy i tabliczki w kilku językach


W paśmie Świdowca spędziliśmy tylko dwa dni i przedreptaliśmy zaledwie jego fragment. Mimo to, chwile tam spędzone były wyjątkowe i przekonaliśmy się, że warto ponownie się tam wybrać w okresie letnim, kiedy to góry te tętnią pełnią życia i feerią barw. My jednak na tym wyjeździe swoje kolejne kroki będziemy stawiać już w Gorganach, które uważane są za jedne z najdzikszych w Europie. O nich i o przygodach na szlaku napiszę w następnym poście :)


Tekst powstał na podstawie relacji napisanej przeze mnie na forum miesięcznika N.P.M.


Zobacz trasę, jaką przebyliśmy w Świdowcu i Gorganach

Zobacz wystawę zdjęć z Świdowca i Gorganów

1 komentarz:

  1. Chciałam uzupełnić pewną istotną informację ;). Jeszcze w trakcie podróży do Rumunii (w 2011 roku)zapoczątkowaliśmy tradycję jedzenia pierogów roboty mojej mamy w plackartnyjm. I tym razem tradycja była podtrzymana - pierogi ze szpinakiem wcinaliśmy popijając je kwasem chlebowym oraz ukraińskim piwem :):):) A Przemo, który wcześniej był przeciwnikiem szpinaku, wcinał je aż mu się uszy trzęsły :)

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.