czwartek, 18 października 2012

Jotunheimen - kraina cudów (Norwegia 2012 - część II)

Góry Jotunheimen nie kazały nam długo czekać na ukazanie swojego najpiękniejszego oblicza. Już w drugim dniu wędrówki mieliśmy okazję podziwiać ogrom możliwości przyrodniczych i krajobrazowych jakie te góry posiadają. Z kart internetowego przewodnika dowiedzieliśmy się, że odcinek szlaku, którym chcemy pójść, jest jednym z najczęściej uczęszczanych w całej Norwegii. Nie bez powodu...



Cuda na rozgrzewkę

To był ten poranek, o którym tak długo marzyliśmy. Wreszcie pobudka w górach, wreszcie wspaniałe widoki i piękna pogoda. Jakież to cudowne uczucie, gdy otwierasz namiot i spoglądasz na tak niesamowity krajobraz: Jezioro Bessvatnet, którego spiętrzone od silnego wiatru wody dały się we znaki Przemkowi, zalewając mu buty podczas napełniania garnków, potężny masyw Besshø (2258 m n.p.m.), rozległa dolina i zamknięty przez kształtne pagóry horyzont. Jest pięknie! 

Pierwsze wyjście z namiotu, jest radość! :)

Panorama na część jeziora Bessvatnet, w tle masyw Bessho

Z rutynowymi, porannymi czynnościami uwinęliśmy się dość szybko. W dobrych humorach, pełni energii ruszyliśmy w drogę. Trochę obawialiśmy się, że wraz z nami, na pomysł przemierzenia właśnie tego odcinka, właśnie tego dnia zdecyduje się zbyt wielu górołazów. W końcu norweskie wakacje trwały w najlepsze. Wędrowanie w górach, wśród tłumów, do przyjemnych nie należy i jeśli to możliwe, wolimy unikać zbyt obleganych ścieżek. Już po krótkiej chwili naszym oczom, po raz pierwszy, ukazało się stado reniferów, penetrujące grzbiet w poszukiwaniu pożywienia. Ich przysmakiem jest chrobotek - porost, którego plechy wyglądają jak małe kalafiory. Z racji częstego zjadania właśnie przez te parzystokopytne nazwany reniferowym. Ale chrobotek zjadany był również przez dwunożnego przedstawiciela ssaków naczelnych z rodziny człowiekowatych. Chcący zaspokoić swoją ciekawość co do słuszności wyboru tego porostu przez reny, Kuba skosztował tą pożądaną roślinę i stwierdził, że "jest całkiem dobra" :)


Bessho 2258 m n.p.m.

"Rób szybko zdjęcie bo zaraz się przewróci!"

Renifery, kiepskie zbliżenie ograniczone możliwościami obiektywu
Chrobotek reniferowy (Cladonia rangiferina), źródło: Wikipedia

Powoli przemierzaliśmy grzbiet Veslefjellet, a osiągnąwszy jego kulminację na wys. 1743 m n.p.m. mogliśmy podziwiać rozległe panoramy wokół. Na zachodzie pojawiły się pierwsze Olbrzymy oraz polodowcowe, rynnowe, długie na 24 km jezioro Gjende, którego wody miały odcień turkusu. Po przeciwnej, wschodniej stronie zachwyt wzbudzały urozmaicone pasma przecięte doliną Sikkilsdalen. Jednak to co miało wywrzeć na nas największe wrażenie, i to co przyciąga tutaj tłumy, znajdowało się w niedalekiej odległości od nas. Na wierzchołku spotkaliśmy naszych ziomków z Polski, którzy na stałe pracują w Norwegii. Byli oni jednymi z pierwszych osób, które w ogóle spotkaliśmy na szlaku, jakoś nie byliśmy zdziwieni ich obecnością. Jestem pod wrażeniem naszego narodu, a ściślej mówiąc jego zamiłowania do podróżowania i eksplorowania najdalszych zakątków świata. Jesteśmy wszędzie... I wreszcie jest! Pierwszy z cudów naszej wędrówki właśnie ukazał się w całej okazałości. Szczęki nam opadły z wrażenia mimo, że widzieliśmy to miejsce już wcześniej na zdjęciach. Jednak nawet najlepsze fotki nie oddają w pełni tego co można zobaczyć gołym okiem. Tym cudem jest słynna grań Bessegen. Miejsce, w którym "spotykają się" dwa jeziora - ciemnoniebieskie Bessvatnet i turkusowe Gjende, oddzielone wąskim, kilkudziesięciometrowym przesmykiem, a różnica poziomów, na których się znajdują wynosi, bagatela, 400 m ! Długo podziwialiśmy ten niesamowity "wybryk" natury wraz z liczną grupą turystów, jednak byliśmy tak zaaferowani tym co widzimy, że nie zwracaliśmy uwagi na nic innego. Niczym zahipnotyzowani :) Jakże wielka jest siła natury, mogąca stworzyć coś takiego! Nie jestem w stanie jej pojąć...


Panorama na Gjende (po lewej) i Bessvatnet w miejscu "połączenia"

Ochy i achy w lekkim zadumieniu

"Spotkanie" jezior

I sam przesmyk Bessegen

Idąc dalej, zbliżaliśmy się coraz bardziej do serca Ziemi Olbrzymów. Coraz częściej swoje kształty prezentowały liczne masywy, których ilość i nazwy były trudne do zapamiętania, dla przykładu: Surtningssua (2368 m n.p.m.), Hellstugutiadane (2339 m n.p.m.), Hinnotefjollet (2114 m. n.p.m.), i na deser Styggehøbretindane (2232 m n.p.m.). Łamania języków i radości z tego płynących nie było końca.
Jotunheimen to istny raj dla geografów, geomorfologów czy geologów. Mnogość form ukształtowania terenu nie zna tam granic. Grzbiety, wały morenowe, wypełnione wodą cyrki lodowcowe czy U-kształtne doliny są na wyciągnięcie ręki, nauki można wręcz dotknąć. Marszruta w takim otoczeniu jest tym, co tygrysy (górołazi) lubią najbardziej. 

Gjende (po prawej) i Bessvatnet z innej perspektywy

I inne "zawieszone" jezioro

Grań Bessegen widziana z niedalekiej oddległości w nieco innej perspektywie


Jezioro Gjende i grzbiet oddzielający je od doliny Memurdalen

W drugim dniu wędrówki jest jeszcze wiele tematów do obgadania, zwłaszcza gdy długo się nie widzieliśmy. Wśród naszej paczki wyjazdowej, czworo z sześciu jej członków jest doktorantami (już za niedługo doktorami) więc temat pisania pracy doktorskiej nie mógł być pominięty. Ciekawym spostrzeżeniem pochwalił się Przemek, który porównał zakończenie pisania doktoratu do porządnego...wypróżnienia się :) To niecodzienne porównanie nie było jednak jego wymysłem, a zawdzięcza je pewnemu profesorowi, który właśnie w ten wymowny sposób nazwał cały okres studiów doktorskich i samego ich zakończenia. Rozpoczęła się burza mózgów, której wyników nie przystoi mi tutaj opisywać, sami możecie się domyślać, jakie były jej efekty :) Ubaw mieliśmy po pachy! Zmierzamy w dół, w kierunku turystycznej osady Memurubu, położonej nad brzegiem Gjende. Nocleg zaplanowaliśmy w dolinie Memurdalen w pobliżu potoku Muru. Gdy nadszedł czas na spanie, wszyscy czekają na zmrok, który jeszcze o godz. 22 nie dotarł do doliny. Po raz pierwszy przekonaliśmy się co to są białe noce.

Zejście w kierunku kompleksu schroniska Memurubu

Biwak w dolinie Memurdalen
   
Cuda w chmurach

Dolina Memurubu doskonale sprawdziła się w roli noclegowni. Mimo, że Słońce schowane było za chmurami, kolejny dzień wędrówki zapowiadał się ciekawie. Szlak prowadził nas wzdłuż potoku Muru, który z wąskiego i rwącego, powoli zmieniał się w wielokorytowy, "załaszony" ciek. Maszerowaliśmy w górę doliny, której początek stanowił gigantycznych rozmiarów kocioł, ograniczony łukiem masywów, z których najbardziej okazałym wydawał się być Memurutindane (2148 m n.p.m.). Przyszedł czas na pierwsze tego dnia „wspinanie”. Dość szybko w towarzystwie małych jezior, osiągnęliśmy grzbiet. Po drodze mijaliśmy wielu Norwegów, którzy ze względu na ekstremalnie duże plecaki bacznie się nam przyglądali, jednak mimo to, żaden z nich nie zatrzymał się na małą pogawędkę. Norwegowie nie mają w sobie ciekawości…Wyjątkiem był pan w sile wieku, który pijąc herbatę skwitował otaczające nas krajobrazy krótkim „This is life”.

Kocioł dający początek dolinie Memurdalen

Małe jeziora na płaskowyżu Memurutunga

Memurutindane 2148 m n.p.m

Punktem kulminacyjnym dnia było podziwianie jeziora Gjende wraz z otaczającymi go cudami. Cudami w chmurach, które jakby wyłaniały się z jeziora i pięły się wysoko, wysoko do góry. Przez miliony lat siły natury postrzępiły je trochę, nadając im najróżniejsze kształty. 




Urozmaicona rzeźba Olbrzymów

Zadumani podziwiamy i odpoczywamy
Ukwiecone zbocza Bukkelaegret


Molo w okolicy Gjendebu, można stąd wyruszyć w rejs po jeziorze Gjende

Następna część trasy, mocno eksponowana, z urwistymi przepaściami i wspomagającymi łańcuchami, dała się wszystkim mocno we znaki. Ścieżką wzdłuż jeziora, pośród niskiego lasu doprowadziła nas do mola i kompleksu Gjendebu, gdzie schroniliśmy się przed deszczem w plandekowym „szałasie”. Po chwili odpoczynku, nie zważając na ciągle padający deszcz, wyruszyliśmy w dalszą podróż. Początkowo, trasa prowadziła szlakiem "kupnym", który swoją nazwę zawdzięcza dużej ilości placków pozostawionych przez pasące się krowy. Weszliśmy do kolejnej dużej doliny – Vesleadalen, która spowita była nisko zawieszonymi chmurami. Deszcz ciągle utrudniał poruszanie. Po drodze spotkaliśmy Ukraińców, biesiadujących w namiotach w rytmie gitary. Niedługo później znaleźliśmy dogodne miejsce na biwak. Rozbijanie namiotów podczas padającego deszczu nie należy do najprzyjemniejszych czynności, podobnie jak mycie się w mocno orzeźwiającej wodzie z potoku. Wreszcie przyszedł czas na przyjemności, czyli jedzenie. Tylko latający nad głowami helikopter ratunkowy mącił nieco sielską atmosferę...

Norweska "gościnność" cudem jest!

Widok świeżo ośnieżonych turni z samego rana nie napawa optymizmem. A przecież lato trwa w najlepsze. Jest zimno, pada deszcz, trochę wieje, trzeba iść dalej! Podążamy doliną Raudalen w kierunku schroniska Olavsbu, co chwilę mijając zamarznięte jeziora i imponujące głazy narzutowe przywleczone przez lodowiec. Wydawało nam się, że Dolina Raudalen nie ma końca, a jej tajemniczość potęgowały nisko zawieszone chmury, nie dające nadziei na ujrzenie szczytów ją otaczających. 

Śnieg u góry!

Głazy narzutowe w dolinie Raudalen

Kamieniste dno doliny Raudalen

W pewnym momencie spotkaliśmy dwie miłe Norweżki. Po krótkiej rozmowie okazało się, że opiekują się chatką Olavsbu, w której planowaliśmy odpoczynek. Wiadomość, że już nie jest do niej daleko bardzo nas ucieszyła. I rzeczywiście długo nie musieliśmy iść, aby naszym oczom ukazał się kompleks 3 budynków schroniska. Mocno zmarznięci i przemoczeni, widząc świetnie wyposażoną, odremontowaną, a przede wszystkim przyjemnie ciepłą chatkę, weszliśmy do środka. Nie czekając zbyt długo urządziliśmy sobie małą ucztę, ciesząc się z miłej atmosfery i ciepła. Było świetnie, na taki odpoczynek czekaliśmy od samego początku dnia! Zostawiwszy porządek po sobie, naładowani energią, postanowiliśmy udać się w dalszą podróż. Gdy już zarzuciliśmy plecaki przyszły miłe panie hatarki. Jedna z nich, z uśmiechem na twarzy zapytała mnie po angielsku (wszyscy Norwegowie, młodzi i starzy, mówią świetnie w tym języku): jak się czuję? Podziękowałem i odpowiedziałem, że świetnie. Na to ona: czy wpisaliśmy się do księgi gości? Odpowiedziałem, że nie. Jej mina zrobiła się poważna. 
- Jak to nie wpisaliście się do księgi? A czy zapłaciliście? - zapytała.
- Ale za co mieliśmy niby zapłacić? - rzuciłem.
- Jak to za co, za to że weszliście do środka! - odparła pełna powagi. Z wrażenia zbierałem szczękę z podłoża.
- Mamy płacić, za to, że chwilę posiedzieliśmy sobie w środku chatki? - pytałem z niedowierzaniem.
- Tak, takie są zasady, musicie zapłacić po 70 NOK od osoby (ok. 40 zł) - rzekła poważnie z lekkim zdziwieniem, że nie znamy zasad panujących w norweskich schroniskach. Byłem w szoku. Znając zasady z polskich schronisk, nie mogłem ogarnąć całego zamieszania. Widząc jej stanowczość, oczami wyobraźni widziałem 70 koron znikających z mojego portfela w tej kuriozalnej sytuacji. Odwróciłem się do reszty i powiedziałem co jest grane. Wszyscy myśleli, że robię sobie jaja. Po chwili nie było już im tak wesoło. Próbowałem coś zaradzić, coś ubłagać, nic to nie dało. Jednak świetną robotę wykonała Natalia, która z maślanymi oczami zaczęła tłumaczyć paniom, że jesteśmy z Polski, że nosimy plecak pełen żarcia, że nie śpimy w schroniskach tylko w namiotach i w końcu, że to dla nas bardzo dużo pieniędzy. Panie po krótkiej naradzie stwierdziły : Jeśli śpicie w namiotach, musicie być bardzo biedni, nie płaćcie! :) Stał się cud, jest radość! Grzecznie podziękowaliśmy, przeprosiliśmy i szybko uciekliśmy z tamtego miejsca. Przez kolejną godzinę nie rozmawialiśmy o niczym innym, jak o płatnym wejściu do schroniska. Mocne wrażenia sprawiły, że nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy nad naszymi głowami zaczęło się wypogadzać.

Jedna z chatek schroniska Olavsbu

"Szlakowskaz" w pobliżu Olavsbu


Dolina Semmeldalsmunnen


                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                              Postanowiliśmy, że mała dolina Semmeldalsmunnen, otoczona dwoma małymi jeziorami, będzie dobrym miejscem na nasz kolejny biwak. Okazała się idealnym! Na dobre rozpogodziło się, a ciągle przewalające się chmury grały niesamowity spektakl z pobliskimi Olbrzymami - Høgvaglmidretind (2015 m n.p.m.), Raudalstind (2068 m n.p.m.) i Skardalstind (2100 m n.p.m.). Góry, w czasie niestabilnej pogody, są wymarzonym miejscem dla fotografów. Mimo silnego wiatru i odczuwalnej temperatury w okolicach 0 st. C, biegałem z aparatem jak opętany, w poszukiwaniu jak najlepszych kadrów. Któż pomyślałby, że tak niemrawie rozpoczęty dzień dostarczy tylu wrażeń i tak pięknie się zakończy...? :) 


Raudalstind 2068 m n.p.m

Skardalstind 2100 m n.p.m

Po lewej stronie jedna z najbardziej charakterystycznych gór w Jotunheimen - Kyrkja 2032 m n.p.m

Kyrkja


Kyrkja, tak jak my, idzie spać :)
     


1 komentarz:

  1. Rewelacyjna wyprawa, wspaniałe opisy, świetne zdjęcia :)Będę w Norwegii w tym roku, zamierzam być w niektórych z opisywanych przez Was miejscach. Zaostrzyliście mój apetyt :)

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.