czwartek, 1 listopada 2012

Zdobywanie Olbrzymów (Norwegia 2012 - część III)


Różne są motywacje górskich wyjazdów: obcowanie z naturą i jej podziwianie, aktywny wypoczynek, spektakularne sportowe wyczyny, poczucie górskiej mistyki i tym podobne. Ilu górołazów tyle motywów, ale każdy w górach najmocniej pragnie zdobywać szczyty.
Pierwsze dni naszej wyprawy obfitowały w mnóstwo niezwykłych przeżyć i cudnych widoków. Byliśmy zachwyceni tym co widzimy, gdzie jesteśmy i czego doświadczamy, jednak do pełni szczęścia wciąż czegoś brakowało...
Tak się złożyło, że dotychczas, przez większość trasy, ścieżka nie pięła sie zbyt stromo, przemierzaliśmy płaskowyże i doliny, a maksymalna wysokość jaką osiągnęliśmy to niecałe 1750 m n.p.m. na wzgórzu Vesslefjellet, w drodze na grań Bessegen. Później już tylko z poziomu dna doliny lub niewielkiej moreny wypatrywałem z utęsknieniem często chowających się w chmurach wierzchołków. Jednak 6 dnia nastąpił długo oczekiwany przełom.

 

Jak już w poprzednich postach sygnalizowałem, Jotunheimen, w przekładzie na nasz język, to Ziemia Olbrzymów. Angielska wersja Wikipedii nieco inaczej podchodzi do tej nazwy i uważa, że Jotunheimen to "The Home of the Giants" (Dom Olbrzymów/Gigantów). Z ciocią Wiki się nie polemizuje. Jedno jest pewne, obie nazwy idealnie pasują do tego niezwykłego miejsca. Przez wiele milionów lat, różne procesy fizyczne i chemiczne, w różny sposób ukształtowały rzeźbę tych gór, tworząc skupisko wyizolowanych, potężnych masywów, otoczonych przez głębokie i szerokie doliny polodowcowe. Owych masywów zwanych Olbrzymami (Gigantami) jest od zatrzęsienia, a wybijających się na ponad 2000 m n.p.m. przeszło 200. Jest więc w czym wybierać. Los chciał, że udało nam się wspiąć na wierzchołek czterech ich przedstawicieli, w tym dwóch w samym sercu i jednego najwyższego.

Pierwszy na tapecie - Skardalstinden 2100 m n.p.m.

Poranek szóstego dnia był tym wymarzonym. Promienie Słońca wręcz pchały się nam do namiotu, nie pozwalając na dłuższe lenistwo. Dzień zaczął się od mocnego akcentu, który zaserwował nam Kuba. Gdy byliśmy w namiotach, nagle zaczął krzyczeć "trąba powietrzna, trąba powietrzna!". Z przerażeniem wyglądamy z namiotu i widzimy jak z przełęczy Rauddalsbandet z wielkim impetem do doliny wpadł "komin chmur". Zjawisko dziwne i niestety krótkotrwałe, acz efektowne.
Tego dnia pierwszy raz daliśmy odetchnąć naszym już nieco zbolałym plecom. Zostawiamy cały grajdoł i na lekko wybieramy się na pobliski masyw. Cel to zdobycie szczytu Skardalstinden i poprowadzenie "nowej drogi" północnym ramieniem. Co prawda na wierzchołek prowadzi znakowana ścieżka, jednak nie z tej strony, od której zamierzaliśmy wejść. Pierwszy z Olbrzymów, którego chcieliśmy odwiedzić, z doliny Semmeldalsmunnen wydawał się nieco niepozorny. Jeśli wyobrazicie sobie, że w klepsydrze, zamiast piasku znalazłyby się głazy, które spadając pod wpływem grawitacji usypywałyby się w figurę kształtem przypominającą lekko spłaszczony stożek, to taki właśnie miał on kształt. Napieramy do góry, przemierzając sporej wielkości głazy, niektóre wielkości autobusu, mocno pocięte i często ruchliwe. Idziemy w ciągłym cieniu co powoduje, że czasami ślizgamy się po zmarzniętych kępkach mchów i porostów. Dziwne uczucie nie mając nic na plecach, ale za to jakie przyjemne. Gdy dochodzimy do kulminacji północnego ramienia, na wys. ok. 1800 m n.p.m. zaczyna się robić stromo i na czterech łapach popylamy coraz wyżej, w międzyczasie podziwiając widoki.

Skardalstinden widziany z namiotu

Raudalstind 2068 m n.p.m.

Głazy w drodze na Skardalstinden (w tle)


Na szczycie, po ok. 2 h od opuszczenia obozu, jako pierwsi meldują się Natalia i Kuba, reszta 10 min później. Kolejne nowe i mocne przeżycie, Jotunheimen widziany z góry. Wszędzie gdzie się popatrzy widać morze gór. Groźnie wyglądające pasmo Hurrungane i Uranos, Kyrkja i Galdhoppigen - nasze cele na najbliższe dni. Widoki są nieprawdopodobne, perfekcyjna przejrzystość powietrza pozwala dostrzec bardzo odległe pasma, łącznie z do dziś nieodgadnionym rozległym pasmem śnieżnych grzbietów na końcu południowego i południowo-zachodniego widnokręgu. Widać wszystko oprócz naszych namiotów, które idealnie zlały się z otoczeniem.

"Mamo, mamo! Jestem na Skardalstinden!"

 Widok ze Skardaltinden na południe...

...i na północ i zachód


Błogostan na wierzchołku trwał prawie godzinę. Karty aparatów szybko się zapełniały nowymi ujęciami. Drogę powrotną zaplanowaliśmy południowo-zachodnim skłonem, przyjemnie ciepłym i mniej nachylonym. Od spotkanej po drodze pary Norwegów dowiedzieliśmy się, że zima w tym roku była bardzo śnieżna i takich ilości śniegu o tej porze roku zwykle się nie widuje, że Hurrungane są wymagającym pasmem z wieloma trudnymi drogami wspinaczkowymi, a na Galdhoppigen można kupić kawę, która nawet dla Norwegów jest droga. Aż strach pomyśleć ile kosztuje. Po drodze przychodzą nam różne pomysły. A to bawimy się w geologów i rozbijamy kamienie w poszukiwaniu tych ciekawie ubarwionych, a to skracamy sobie drogę przez pola lodowe i dupozjazdujemy (forma od rzeczownika dupozjazd), a to wygłupiamy się biegając, tarzając i kładąc się na śniegu. Było fajnie.

Piramidalny Skardalstinden widziany podczas zejścia. Ciekawy kolor skał, pewnie jakaś intruzja

Obalamy mity, w Norwegii jest ciepło!

Po 5,5 h meldujemy się w obozie. Piękną słoneczną pogodę wykorzystujemy na pranie i mycie. Gdy nadszedł czas na zmianę otoczenia, zarzucamy plecaki i przemieszczamy się w kierunku schroniska Leirvassbu. Weszliśmy w kolejną dolinę i nad brzegiem jeziora, od którego nazwy Ovre Hogvagltjonnen łamiemy sobie języki, rozbijamy obozowisko. Gdy Kuba wpadł na świetny pomysł, żeby zbudować tamę na potoku ponad obozowiskiem, a później ją rozwalić i pobawić się w "ratowanie namiotów przed zalaniem", wszyscy uśmialiśmy się do łez. Wesołą atmosferę popsuł nieco widok uciekającego przed psem stada reniferów na przeciwległym lodowcu. Jedno z młodych zostało oddzielone przez psa od stada i już do niego nie wróciło. Nie wiemy co się z nim stało...

Obozowy chillout



Niedziela w (na) kościele

Ciekawym zbiegiem okoliczności, 7 dnia, w niedzielę, postanowiliśmy udać się na podbój jednego z najbardziej charakterystycznych masywów w całym Jotunheimen - Kyrkji (czyt. szirszia), wyniosłego na 2032 m n.p.m., co w języku polskim oznacza, nomen omen, kościół. Znajduje się on niemal w sercu całego Jotunheimen.
Przeglądające się w tafli jeziora Ovre Hogvagltjonnen grzbiety pewnie mówią sobie pod nosem jakie to one są piękne. I mają rację!

Lustereczko powiedz przecie...

Znów na lekko, z doliny zmierzamy łagodnie pnącą się do góry ścieżką na przełęcz Hogvrglen (1518 m n.p.m.). Znakowaną ścieżką, z której widać już schronisko Leirvassbu i jezioro Leirvatnet, dochodzimy do przełęczy pod Kyrkją, skąd mamy jeszcze do pokonania 280 m w pionie. Trasa prowadzi łagodniejszą, zachodnią stroną, tej pochylonej góry. Chowamy kije, do wejścia na szczyt potrzebujemy użyć wszystkich kończyn. Trasa nie przysparza większych trudności, z wyjątkiem kilku końcowych fragmentów, gdzie trzeba się trochę nagimnastykować, a i obycie z ekspozycją i stromymi przepaściami jest zalecane. Pół godziny zajęło nam dotarcie na szczyt, na którym siedziało już kilkoro Norwegów. Byli chyba pierwszymi, którzy osiągnęli pik tego dnia, my zaraz po nich. Dłuższą chwilę delektujemy się widokami z centrum Jotunheimen. Wnikliwie przyglądamy się groźnie wyglądającemu Visbretinden (2234 m n.p.m.), naszemu potencjalnemu celowi na następne kilka godzin.

Na przełęczy pod Kyrkją

Sceneria z Kyrkji, w tle pasma Uranos i Hurrungane

Ostry Visbretinden

"Tamten to musi być Galdhoppigen"

Trzymam, żeby nie spadła. Na ostatnim planie, ten ośnieżony, to Galdhoppigen
 
Gdy na czubku zaczyna robić się tłoczno, postanawiamy zejść. Kyrkja to góra symbol, licznie odwiedzana przez Norwegów, w zdecydowanej większości podchodzących ze schroniska Leirvassbu, do którego mogą dojechać samochodem. Spotykamy całe rodziny i kilku panów w wersji topless, z wystawionymi na działanie słonecznych promieni nagimi torsami. Jak na tak wczesną porę jest już bardzo ciepło.
Podążając w kierunku Visbretinden pomykamy przez długi grzbiet Kyrkjeoksle, trawersując kilka kulminacji polami śnieżnymi, m.in. Langvassho (2030 m n.p.m.). Trasa ciągnie się niemiłosiernie. Tuż przed przełęczą pod Visbretinden robimy sobie odpoczynek. Czujemy się dobrze, czas również mamy dobry, pogoda jest rewelacyjna. Nie zastanawiając się długo napieramy na szczyt. Jest dość stromo, rumosz skalny sprawia dużo trudności w poruszaniu. Jednak wszystkie niedogodności rekompensuje widok ze szczytu, na którym jesteśmy po ok. 45 min marszu od przełęczy. Miazga! Dziś wszyscy zgodnie twierdzimy, że był to najlepszy widok w całym wyjeździe do Norwegii.

Narcystyczne są te Olbrzymy, ciągle się przeglądają w jeziorach

Ścieżka na szczyt Visbretinden i przełęcz


Sceneria południowego i południowo-zachodniego Jotunheimen ze szczytu Visbretinden


Trochę mnie przypiekło

                                                                                                                              Euforia trwała krótko, czekał nas długi i męczący powrót do namiotów z różnicą poziomów ok. 850 m. Trwającą przeszło 10 h wędrówkę kończymy tuż przed 18. Jesteśmy porządnie zmęczeni, pokonaliśmy sporo kilometrów, zdobywając dwie góry. 1600 m podejść i tyle samo zejść zrobiło swoje. Mimo, że jest już wieczór, wciąż jest gorąco. Żądny ochłody po tak wyczerpującej dniówce, wpadłem na pomysł zanurzenia się w wodzie jeziora Ovre Hogvagltjonnen, na której unosiły się jeszcze resztki kry lodowej. Rzuciłem pomysł Basiulce, nawet nie musiałem jej namawiać :) Po chwili jako pierwsza pływała w wodzie o temperaturze oscylującej pewnie w granicach 2-3 st. Celsjusza. Gdy zanurzyłem stopę, moja początkowa odwaga trochę osłabła. Długo walczyłem ze sobą, ale w końcu się przełamałem i wykonałem kilka machnięć żabkarskich wzdłuż brzegu. Wrażenie niesamowite, jakby miliony igieł kłuły całe ciało :) Po orzeźwiającej ciało i umysł kąpieli nastał czas na biwakowanie. Gdy reszta ekipy już przygotowywała się do spania, my urządziliśmy sobie bezkrwawe "polowanie" na renifery. Czołgając, zbliżyliśmy się do nich na kilkanaście metrów! Schowany za skałami "strzelałem" z lustrzanki w ich kierunku.
Dzień zakończył się widowiskowym pokazem "płonących" gór i nieba. W rolę aktorów wcieliło się zachodzące Słońce i pobliskie szczyty, a my stanowiliśmy skromne audytorium. Był to dobry prognostyk na nadchodzące dni. I znów kładliśmy się spać z uśmiechem na twarzy, this is life! :)

Skardalstinden i koledzy płoną!


"Polowanie na reny"

"Patrz Rudolf, gapią się na nas"


Tak jest po godzinie 22 w Jotunheimen

3 komentarze:

  1. Dla mnie zdobywanie szczytów nie jest NAJWAŻNIEJSZE... najważniejsze jest obcowanie z naturą i reset w głowie, gdy się patrzy na jej piękno czy to ze szczytu, czy z przełęczy, czy z doliny...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na odwrót. Gdy jestem w górach gnam jak opętana, byle wyżej. Dycia coś może na ten temat powiedzieć:)

      mamaMa

      Usuń
  2. Wspaniała i bardzo pomocna relacja z wędrówki - dzięki :D
    Nie wiem, czy podczas naszego tegorocznego wyjazdu (głównie płd. - zach. fiordy) uda nam się dotrzeć w góry Jotunheimen albo Rondane, ale po przeczytaniu Waszej relacji i obejrzeniu cudnych zdjęć zaczynam marzyć, aby zobaczyć te piękne miejsca :D

    OdpowiedzUsuń

*Autorzy bloga zastrzegają sobie prawo do usuwania komentarzy, które w ich opinii uznane zostaną za wulgarne, obraźliwe i niezgodne z prawdą.